środa, 13 czerwca 2012

Biało czerwony Inżynier Kużda

Biało czerwone szaleństwo ogarnęło moją kochaną Warszawę i rudą głowę mojej mamy. Kupiła mi biało czerwone hawajskie kwiaty, farby i mini wuwuzele o przenikliwym dźwięku  przypominającym tylko krzyk słonia.  Z racji tego musiałam wrócić do domu. Kochany pan dziekan uważał, że najlepiej nie dawać nam wolnego piątku. Dopiero od godziny 16 można nam dać spokój. Jaki sens? Może żeby biedni krakowscy studenci zakosztowali meczu z telewizji, a może od tak dla kaprysu- żeby nie dać i dać z czystej złośliwości. Gdybym jeszcze wiedziała kto przyznaje godziny dziekańskie to bym się chociaż poskarżyła. Lekceważąco podeszłam do obowiązków studenta i w piątek byłam w domu.
Ale jak zwykle roztkliwiam się nad tematami obocznymi.
Ja też byłam biało czerwona w strefie kibica pod pałacem kultury. Trochę mokra, bo urwała się chmura i trochę rozmazana i potargana i niezwykle podekscytowana.
Piłka jak piłka- jest jedna, bramki są dwie. Piłkarzy 11. (Raz dwa trzy... liczę na paluszkach- TAK STANOWCZO 11 stu). Ale wszechobecna atmosfera do niczego jest nie podobna. Nie mamy wojny i dopiero jak gramy w nogę odzywa się w nas uśpiony patriotyzm. Pewnie, że sprawa przegrana, ale ile radości. Od 3 latków po moją 91 letnią prababcie- wszyscy oglądają. Aż dziwne. A na ulicach ni to dres code, ni nowa moda... Nawet ludzie idący do pracy i siedzący w domu narodowi po same uszy.
Więc i ja w biało czerwonej sukience. Ruch w centrum jak na marszałkowskiej- z tym że pieszy.  I aż ciepło z tej radości ogólnej- że gramy!



Ktoś wylewa nade mną piwo, ktoś trąca, przeciskają się wokół ludzie. Jakiś młody Niemiec przebrany za bawarkę- a la Heidi pasąca krowy z napisem I love POLAND. Dalej kurwiący co drugie słowo chłopcy. Ludzie brzydcy i ładni. chudzi i grubi, żółci, czarni i kremowi- wszelcy, a na deser biało czerwoność jak morze. Bardzo noc miła nad Wisłą w blasku Stadionu Narodowego ,spanie za krótkie, włosy opalone, flagi z twarzy nie domyte.



Ale z rzeczy praktycznych ten weekend oprócz biało czerwonego szału był wyjątkowo pracowity. Bo nauczyłam się konstruować dach. Ja wiem- to czarna magia. Ale nawet mi się udało. To znaczy od czego ma się pod wykonawców- mój kochany tata. Ja architekt dyrygowałam cieciem patyczków do kleszczy podwalin krokwi, słupów i mieczy.  Z modelami na budownictwo jest tak, że zawsze strasznie się na-wyklinam, nabrudzę, pozacinam i napłaczę.  Cechuje mnie też pewien pośpiech, a tu trzeba czekać aż biały klej stolarski po 30 minutach stanie się  przezroczysty. Ale nie ukrywam dobrze się bawię. Po za tym duma w oczach mojego taty i pieszczotliwe przezwisko Inżynierze zwraca ból pociętych paluszków. Po za tym to dopiero własnoręczna konstrukcja pozwala zrozumieć jak to na prawdę działa. Ja wiem, że może to nie dla wszystkich ciekawe. Ale jak się w to wgryźć to trudno nie być pełnym podziwu dla tego jak to jest wszystko mądrze wymyślone. A przy okazji klejenia wyszło też, że mój pradziadek od strony babci był cieślą- poniekąd kontynuuję tradycje rodzinne. No cóż- więc się pochwalę jak to wygląda.
Jest to dach płatwiowo-kleszczowy. Kleszczy na tych zdjęciach jeszcze nie ma.  Słupów też nie. Ale są krokwie i murłaty (BRAWA). Idę oddać się w ramiona geometrii wykreślnej!

3 komentarze:

  1. Taaak, strefa kibica... Byłam raz i wystarczy ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ale owcza atmosfera się udziela!

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie powiem, też mi się wyrwało parę razy kilka kwiatków ;) To tylko przez tą wielką burdę niesmak pozostał.

    OdpowiedzUsuń

Co myślisz.