poniedziałek, 23 września 2013

La belle au bois dormant


Podobno jest wam zimno…

Z mściwą satysfakcją melduję stopni 25, niebo bezchmurne. Lato w pełni i nic nie zapowiada niespodziewanego deszczu. A chodniki- co dziwne nie topią się pod stopami.  Ja za to jak na prawdziwego południowca przystało sjestuję. Jest to nie do pokonania, sen lepi powieki. Zamieniam się w Śpiącą Królewnę i jest to fakt. Gdyby się okazało, że się nie dobudzę, a popołudniowa drzemka zamieni całe królestwo w chaszcze pełne róż, wyślijcie do mnie księcia. Ktoś mnie musi dobudzić- sprawa jest frapująca.Pocałunki.

Wiem że chodzą wam po głowie francuskie pocałunki (baiser avec la langue). Rekord świata to 30 godzin  podczas którego każde z kochanków spalił 7635 kcal. Ale to tylko na marginesie, bardziej zajmują mnie problemy codzienne-powitania. Trudne dylematy kiedy całować? Kogo? W który policzek? Ile razy?

I chociaż problem ten nie zabiera mi snu z powiek to jednak kulturowo musiałam się dostosować i zrobiłam mały recherche (research).

Po przyjeździe do Montpellier przeraziła mnie skala problemu. Całowanie jest powszechne i o zgrozo trzykrotne (ileż to bakterii i drobnoustrojów). Nie ważne, czy kogoś znamy 10 lat, czy właśnie został nam przedstawiony, nie istotne że obgaduję go podle za plecami i twierdzę że się nie myje- pocałować trzeba, a ominięcie kogoś to bardzo poważne faux pas. Więc by nikogo nie ominąć stają Francuzi na środku ulicy- przywitać się trzeba, w parkach i na skwerach i tarasują chodniki. A teraz wyobraźcie sobie, że zapraszacie 30 osób na grilla w sobotę. Ucałuj wszystkich trzy razy i nie zwariuj. Przyzwyczajona do jednego suchego buziaka tylko z najbliższymi przyjaciółmi i trzech mokrych tylko z ciocią Hanią nie mogę się przemóc. Z chęcią rzucam się w buziaki, gdy spotykam  drzwiach sąsiada z ławki z przodu, z przyjemnością gdy jest to kolega od siatkówki i z zachwytem gdy to przystojniak od którego kopiuję notatki, ale wszystkie nowe koleżanki to przesada. I jeszcze te obrzydliwe dźwięki które wydają niektórzy podrobieni Francuzi (czy. Erasmusi), jakby ktoś darł dres. O wiele przyjemniejsze jest jedno słodkie „mua!” które wydaje moja ulubiona (zaraz po Natalii Oreiro) Urugwajka.

Ogólna zasada we Francji to dwa całusy. Chociaż nazwałabym to raczej muskanie policzkami. Nie należy przybijać nimi piątki i wskazane jest raczej nieślinienie, i nie wydawanie nazbyt ekspresyjnych dźwięków. W niektórych regionach, tak jak na przykład u mnie obowiązkowe są trzy buziaki. Przy okazji należy zapytać „Ça va?” nie należy być jednak nadmiernie szczerym odpowiadając na to pytanie. Całowanie na powitanie dotyczy nie tylko kobiet i kobiet- mężczyzn.

Na ulicy późnym wieczorem. Dwóch postawnych facetów. Jeden tatuaż na ręce, „dwa arbuzy pod pachą” i łysa głowa. Drugi czarnoskóry, napakowany równie dobrze co drugi. Idą na piwo. Witają się- buzi buzi. Próbowałam sobie wyobrazić w podobnej sytuacji Matiego (brat kochany) i za nic nie widzę go jak przed wejściem na boisko do kosza całuje się z Jaroszem.

Mała uwaga językowa. Baiser to po francusku całować. Ale także w języku potocznym „jebać”(wybacz mamo!). Więc radziłabym się nie zwierzać francuskim koleżankom, że Ce mec baise vachement bien.” – jeśli „facet” nas tylko  pocałował na dobranoc.  Słowo bisou (buziak) jest wyrazem bezpiecznym- chociaż lekko dziecinnym. Nadal do końca nie wiem czy mogę się pierwsza zacząć witać, czy wolno mi podejść do męskiej grupy jeśli kogoś tam znam i bezpardonowo całować. Czy udawać chłodną i podawać rękę. A może niech mnie całują w knykcie. Mycie rąk to lepsza idea niż domywanie policzków wraz z makijażem.Ma to swoje uroki (drapiące poranne zarosty), więc à Rome, fais comme les Romains”( „jeśli weszłaś między wrony musisz krakać jak i one”).




poniedziałek, 16 września 2013

Perturbacje- komunikacje

Po pijaku miesza się w głowie. 
Nie wiadomo dlaczego człowiek biegnie za kimś kogo nie zna bo wygląda znajomo, sika w krzakach lub całkiem po hiszpańsku między samochodami jak już nie ma innej możliwości. Po tradycyjnym botellon (hisz. picie na ulicy) można się kąpać w fontannie (moja specjalność), całować z nieznajomymi, rozbijać butelki, tłuc szyby, rozbierać się, wyzywać jakiś facetów od salope (co nie jest mądre na pustej ulicy) i wiele innych aktywności. Wszystko to można robić. Ale jedno jest całkiem pewne. W Montpellier nie można pomylić tramwaju. Gdy przypominam sobie ile razy zajechałam w Krakowie, nie tam gdzie chciała, ile to razy tramwaj skręcił (moim zdaniem) nie tam gdzie powinien, oraz ilekroć warszawski autobus wywiózł mnie na koniec świata- to z tych kilometrów uzbierał by się obwód kuli ziemskiej.

W Montpellier  funkcjonują tylko cztery linie, a każda  z nich ma swój własny kolor. Każdy tramwaj wygląda jak długi cukierek w charakterystyczny wzór i nawet gdy widzisz podwójnie, albo nic nie widzisz gdyż właśnie włosy wpadają ci w oczy, lub właśnie zapomniałaś soczewek to nie sposób pomylić niebieskiej linii numer 1 w jaskółki z linią numer 4 całą w pstrokate kwiatki. Ile w tym celowości trudno powiedzieć. Ale już cieszę się na powstającą linię 5 tylko ze względu na „dizajn”.

Chociaż, wiele rzeczy jest zrobionych z tą komunikacją przyzwoicie- prócz ceny biletu  i braku (całkowitego braku!) nocnej komunikacji. Po ostatnim spacerze bolą mnie jeszcze nogi.Cena jedno-przejazdowego biletu to 1.40 euro. Zdzierstwo. Za 35 euro miesięcznie mam w pakiecie- wszystkie linie tramwajowe, autobusowe oraz rowery (do godziny za darmo). 
Ale „C’est la vie”

Za tą cenę mam śliczną kartę miejską zaprojektowaną przez Lacroix.

Ach tak zapomniałamWracając jednak do alkoholu. Francuzi piją niedużo i rzadko się mocno upijają. Chociaż często biorą udział w apero. Jest to skrót od apperitif  nie oznacza to jednak jednego kieliszka przed obiadem w celu wzmocnienia apetytu, ale spotkanie nie formalne i  formalne, które będzie zakrapiane alkoholem. Takie  wieczory są organizowane co tydzień u mnie w szkole (!!!)- ENSAM. Inicjatorem jest pani Sabine, która zajmuje się życiem uczelnianym. A jeśli suszy was w trakcie wykładu można skoczyć do kafejki szkolnej i tam kupić sobie kieliszeczek czerwonego Bordeaux. Francuzom wystarczy odrobina wina od razu są rozmowni. Można u nich rozróżnić dwa stany upojenia alkoholowego:

1.      Ivre- pijany
2.      Gris-„être gris” – to stan miły, bardzo pijany.
3.      Noir- „être noir”- to stan zły, parterowy



Picie wina jest tu dozwolone już od 16 roku życia, ale młodszym członkom podaje się je do stołu w rozwodnionej formie. Czy wy też wykradaliście z barku rodziców wedlowskie „baryłki”? Gdybym dostała jedną taką do ręki wcale by mi nie smakowała, ale że ją wykradłam była przepyszna. Może stąd fenomen średnio zalanych francuzów, a może to kwestia przyzwyczajenia.

Jest jedno ładne powiedzenie francuskie:

Soûl comme un Polonais- pijany jak Polak. Jest to jednak stan gody pochwały bo dotyczy osoby która dużo wypiła a mimo to zachowuje trzeźwość umysłu i sprawność fizyczną. Czyli potrafi zrobić jaskółkę po 0.5 litra. Rzadziej dotyczy też osoby o niezwykłej brawurze lub odwadze. Jest kilka wersjo etymologii tego powiedzenia i aż dwie z nich przypisują  te słowa Napoleonowi. Więc się utarło.

O i jeszcze informacje o winie. Naturalnie można jak mój przyjaciel Kajka szukać doskonałych szczepów i wybierać wina wytrawne w cenie 20 euro za butelkę, albo tak jak my upodobać sobie wino owocowe Pamplemousse i cieszyć się pełnią szczęścia. Za to słabe upodobanie alkoholowe dziękuję ci Izabello. O tego magicznego trunku można też spróbować w Polsce. Widziałam w jednym sklepie. Tutaj kosztuje tyle co litrowa woda z mniejszego sklepiku. Żanetka Leta poleca.

Salut!- wychodzę na rozwodnione piwo za 10 zł.



piątek, 6 września 2013

Wielki Brat


A więc zapoznałam. Spotkałam.

Wreszcie przyjechała Marta więc pobiegłyśmy naturalnie na ploty i jedzenie na miasto.
Wieczorem całe podekscytowane miałyśmy poznać swoich francuzów. A że ułożono w nas pary damsko męskie, to przyznam się, że spędziłam pół godziny na ubieraniu s- przebieraniu. Powód był dość prosty- najważniejsze jest pierwsze wrażenie. Umówiliśmy się na Place de Comedie. Przyleciałyśmy naturalnie spóźnione. A nasi mentorzy- z obstawą.

Swojego poznałam od razu. Jb- Żip- Jean Babtiste. Blondyn z zarostem o lekko surferskim wyglądzie. Martowy Jean był wysokim i uroczym brunetem o chłopięcych oczach. Bisous bisous- chociaż całowaniem to nie można nazwać. We Francji przy powitaniu raczej przybija się piątkę policzkami wydając przy tym przeciągłe cmok. Nie ważne czy jest się dwu metrowym drabem, czy czarnoskórym pakerem i tak się trzeba przywitać. Wyobrażam sobie mojego brata Matika cmokającego się z kumplami na boisku i za każdym razem się śmieję.  

Na dzień dobry małe faux-pas. Zaczęłam od cmokania słodkiego Jeana na którym jakoś skoncentrował się mój wzrok. Drobna brunetka skwasiła się nieznacznie. Potem obie towarzyszki dał nam chwilę na poznanie się Więc szliśmy wąskimi uliczkami Montpellier jak wycieczka. Z przodu dwie panie z tyłu mentor- polka, mentor- polka.

Wpadłam w dzikie francuskie gadulstwo. Tak jakby miesiąc, który spędziłam w Cap Ferret był zakonem z klauzulą milczenia. Podsycało mnie zrozumienie w oczach Żipa i jego kolejne pytania. Sukcesy konwersacyjne podnosiły moje morale. Więc byłam jeszcze bardzie rumiana z emocji, jeszcze weselsza i jeszcze głośniejsza, co spotkało się ogólną sympatią nawet ze strony obstawy. Połówka Żipa- nazwijmy ją roboczo Mewa, (gdyż jej imię brzmiało podobnie) była krępą, ładną, zadbaną brunetką i chyba wykluczając mnie jako zagrożenie i widząc moją otwartość rozmawiała ze mną sympatycznie. W małym klimaty cym barze postawili nam piwo z brzoskwiniowym sokiem  i zagadali chwilę. Szalonej imprezy nie było. Ale był to miły wieczór- organizacyjno-zapoznawczy. Chociaż Marta potwierdziła że pijemy dużo i czystą (alkoholiczki), że  ktoś tam wciągał dezodorant przez serwetkę (tanie ćpunki) oraz Francuzi są uważani w Polsce za egoistów (bez komentarza).


Żip bardzo się poczuwa do swojej roli. Martwi się i zastanawia nad wszystkim. Zorganizował nam wypad na plażę, zabiera mnie jutro do szkoły i wyrobić legitymacje i kartę miejską i telefoniczną i wszystko. A do tego obiecał mi wycieczkę architektoniczną po nowoczesnym budownictwie Montpellier. Więc go już kocham jak brata. Jego Mewę też lubię. I aż szkoda że nie była dziś z nami na plaży. 

środa, 4 września 2013

Prawie jak u mamy.

Co się we Francji jada.

O Francji w kwestiach kulinarnych myślimy często jedynie w kategorii serów i wina, bagietek i croissantów.  Faktycznie w każdym najmniejszym sklepiku znajdziecie szeroki wachlarz najróżniejszych win, i dość bogatą ofertę serów, warto jednak zapuścić się na głębsze kulinarne wody i nie ograniczać się jedynie do tych podstawowych symbolów Francuskiej kuchni.

Najbardziej ekstremalnym przysmakiem jaki próbowałam były ostrygi-huître. Bassin d'Arcachon koło którego spędziłam sierpień słynie z tych owoców morza i eksportuje je do innych krajów w postaci małych zarodków, które dojrzewają w regionalnych wodach innych państw. By ostryga dojrzała do zjedzenia musi mieć co najmniej 3 lata. Nie, nie jest gotowana. Jest zjadana na surowo jeszcze żyjąc- wtedy jest najlepsza. Rodzina u której mieszkałam zajadała się górami tych muszlowców. Eleganckie stosiki leżały na lodzie udekorowane ćwiartkami cytryny.  Ostrygi zamawiane  z restauracji są już zazwyczaj otwarte. Francuzi do jedzenia ich używają specjalnych małych pół okrągłych widelczyków, lub po odcięcia mięśnia przy skorupce wypijają wraz z wodą. Ich smak porównuje się do morskiej bryzy. Faktycznie jest zimna i słona. Ja określiłam to bizarre, Izabella zaś interesant.
Bassin d'Arcachon hodowla ostryg


Jeśli jesteśmy przy owocach morza… Mule to bretońskie danie. Izabella mój specjalista twierdzi, że wszystko co bretońskie jest pyszne. Faktyczne mule są smaczne. Czarno, granatowe skorupki pod wpływem gotowania otwierają się, pokazując wewnątrz jasne delikatne mięso. Te które jadłam były podawane w kremowo-maślanym sosie, który cudownie wyjadało się maczając w nim bagietkę.  Smaku jednak nie można porównać do kurczaka czy ryby. Mięso ma delikatną strukturę i konsystencję, słone, słodkawe w ostatnich nutach na języku.

Quiche. To francuskie ciasto na słono. I nie jest to ciasto które można by porównać z kruchym ciastem na tarte jakie przywykliśmy przygotowywać w Polsce. To tak jakby połączeni ciasta francuskiego i kruchego, o bardzie zwartej konsystencji. To tych najbardziej znanych należy Quiche Lorraine, który jest chyba najbardziej podstawowym z serem. Ale wartym spróbowania jest Quiche Chevre z kozim serem. Chociaż za kozim serem nie szaleje to w tym wydaniu bardzo mi smakowo wał. Jako pomysł na lunch, idealne bo bardzo pożywne, często z warzywami. Po ugryzieniu wylewa się z niego soczysty sok z warzyw które są wewnątrz. Polecam na zimno. Po podgrzaniu ciasto traci swoją chrupkość i sprężystość, a subtelne i chrupiące danie zmienia się w rozmokłą papkę.


Gallete- jeśli sobie to właśnie tłumaczycie na naleśniki, to jesteście w błędzie. Faktycznie wyglądają podobnie, ale jest jedna podstawowa różnica- mąka. Ta używana do zwykłych naleśników jest po prostu pszenna. Ale nie w przypadku gallete. W restauracjach specjalizujących się tym daniem można wybrać spośród wielu różnych propozycji nadzienia w naszym guście,  zawsze na słono. Widziałam w karcie nawet takie, których jednym ze składników był beurre d’escargots czyli masło ze ślimaków. Nie zdecydowałam się. Trochę żałuję. gallete podaje się je złożone w zgrabny kwadracik w towarzystwie cydru. Próbowałam dwa smaki tego dania. Pierwszy- cztery sery. Bardzo sycący pyszny i słony. Mój drugi raz był ze szpinakiem i jajkiem, żółtko jeszcze surowe rozpływało się po przebiciu delikatne błonki. Ale niestety ten wybór był nieudany ze względu na ciasto, które zamiast chrupiące kleiło się do talerza. Słabą wybrałyśmy Crêprie w Arcachon.



 

Crêpe- nie mylić z  to naleśniki na słodko. Narodowym deserem są  crêpz Nutellą, ale świetne są też z cukrem, słonym karmelem czy kremem z kasztanów. Chociaż krem z kasztanów to ja bym mogła w każdej postaci- najlepiej sauté.


 


Cannelés Bordelais słodkie mała zakalce prosto z Bordeaux. Kształtem przypominają małe babki wielkanocne. Są to jednak ciasteczka na bazie rumu o sprężysto-chrupiącej skartelizowanej skorupce. Smakiem przywodziły mi na myśl figę, chociaż w tej refleksji byłam osamotniona.


Macaronse- cecha podstawowa są po prostu piękne. Francuzi mają ich w milionach kolorów i kochają je za idealny kształt, piękne kolory i burżuazyjny charakter. Są to drogie cacka do jedzenia. Maleńkie ciasteczko to koszt  1 euro. Sam cukier i słodki krem pomiędzy w  smaku jaki zapragniesz. A wszystko to 3 sekundy tęczowej radości. Te ciasteczka są tak ściśle powiązane z francuską kulturą, że na stałe weszły jako motyw do mody w postaci dodatków. I tak można mieć srebrną bransoletkę z motywem, torebkę, zawieszkę, breloczek.
O innych odkryciach będę informować na bieżąco.



Tym czasem jak na studentkę przystało zajadam się jogurtem naturalnym.
Bon appetit! 

Z miejsca

A więc tak jestem we Francji.
Od miesiąca. Uczę się. Przywykam.
Rzuciłam się na głęboką wodę na dzień dobry- czyli w rodzinę Francuską i było to najlepsze co mogłabym zrobić. Bo było to jak skakanie do zimnej wody. Pierwszy chłodny szok, a potem ciało przywyka. Kultura i klimat odmienny. I chociaż może nie tak jakbym wyjechała do Chin, ale zupełnie jest mi inaczej. Drzewa inne.
Będę was informować na bieżąco o postępach  mojej francuskiej edukacji kulturowej.
Zakotwiczona chwilowo w Montpellier.