wtorek, 4 grudnia 2012

A Zima


Jak dawno nie pisałam. Mon dieu! Mam wrażenie że właściwie zapomniałam jak to się robi. Ale pochłonęło mnie życie. Nie połknęło, ale porwało za sobą. Wciągnęło. Wpadłam i płynę z nurtem w różne kąty i zakuty i nie powiem robi się coraz ciekawiej.
A na Kraków spadł gęsty śnieg, kałuże przypominają zaś zsiadłe mleko. Ścina się warstewka z wierzchu, jeszcze płynna a już geometryczna. A śnieg jeszcze mokry i na w poły brejowaty a na w poły stały. Więc tak na zimowo.

wtorek, 2 października 2012

Jesienią


. Dziś jest bardzo zły dzień. Skończyły się wakacje, a mnie naszła jesień w całej pełni. I co z tego, że jest piękna pogoda i słońce świeci przez żółciutkie liście klonów na Plantach? Co z tego, że promienie rzucają na ścieżkę jasne plamki, które drżą  w rytm ostatnich podmuchów ciepłego jeszcze powietrza? Mnie dopadło wczoraj. A właściwie po kolejnej wycieczce do Lwowa spadło powoli i melancholijnie, zlało się dzisiaj z wczoraj. A Lwów wydaje mi się tak odległy jakby albo mi się przyśnił, albo był 10 lat temu. Czas zdaje mi się być jakimś głupim trikiem i wcale  już nie wiem czy wierzyć swoim wspomnieniom chociaż trochę. 

Z głośnego, gwarnego i ciepłego wakacyjnego dnia, przeszłam nagle i niespodziewanie w cichą paskudną szarość codzienności, apatyczne czekanie- bo obiecałam poczekać. Za każdym razem zakochuję się w jakimś mieście, ale dzisiaj mam wrażenie że chyba nigdy nie było mi tak źle i chyba nigdy tak nie tęskniła. Ale mnie nie ma co ufać, bo to jest zupełnie jak z piosenki Osieckiej - „Czy był już ktoś przed Tobą- nie pamiętam, nie pamiętam…”

Zawsze wydaje się, że nic nie było tak ważne jak to co jest teraz.  Więc sobie poczekam. Może zobaczę jeszcze to miasto na wiosnę, a może też i wcale. A może przeczekam tą jesień i zimę, a wiosna w Krakowie mi się spodoba. Po za tym wcale mi się nie chce spać.












  

poniedziałek, 1 października 2012

Sara bez cienia


Polskie muzea zmagają się z ciągłym brakiem funduszy. Nie stać je na wypożyczenie wielkich i znanych malarzy. Radzą więc sobie po swojemu… Kustosze szukają zapomnianych artystów, organizują wystawy i muszę przyznać, że wychodzi to wspaniale.  Ta mała archeologia zachwyciła mnie na wystawie w Muzeum Rzeźby im. Xawerego Dunikowskiego w Królikarni.  Pani kurator wystawy wyrwała z objęć niepamięci- Sarę Lipską.

Sara Lipska urodziła się 1882 roku w polsko żydowskiej rodzinie. O jej dzieciństwie i młodości wiadomo niewiele. Sara Lipska zaczęła istnieć dopiero wtedy, gdy dostała się na warszawskie ASP, a tam odkrył ją Xawery Dunikowski. W tamtych czasach jednak malarstwo było wciąż zawodem dla mężczyzny, a nie kobiety, cień na jej twórczość kładło też pochodzenie i fakt że była postrzegana wyłącznie  jako kochanka profesora nie zaś pełnoprawna artystka. Nie miała więc szans na sukces w polskim, wąskim świecie.
Gdy zaszła w ciąże postanowiła więc postawić wszystko na jedną kartę. Wyjechała do Mekki malarzy- Paryża.  Tam zajmowała się wszystkim po trochu- była bardzo różnorodna. Od rzeźby, przez szyldy, obrazy, dekoracje wystaw sklepowych, po kostiumy do baletów i projekty wnętrz. Dość szybko Paryż ją pokochał za różnorodność, nowoczesność, mieszankę europejsko-orientalną. Obracała się wśród awangardy ówczesnego Paryża.  Współpracowała z Heleną Rubenstein, która stała się jej swoistego rodzaju mecenasem i muzą, Siergiejem Diagilewem przy kostiumach baletowych planowali nawet autorskie przedstawienie „Ptaki”, słynnym fryzjerem Antoine de Paris, architektem Antrienne  Gorską i innymi.
Jej mały butik z Montparnasseu zmienił lokalizacje na Pola Elizejskie- najbardziej ekskluzywną i drogą ulicę we Francji. Tworzyła, rysowała, planowała aż do śmierci.
Znów wychodzi z nas cudze chwalicie swego nie znacie. Polska nie poznała się na Sarze, zrobił to Paryż. Dobrze więc, że rehabilitujemy się choć odrobinę tą wystawą- pierwszą monograficzną próbą zebrania tego co po niej zostało. Sara zadała kłam temu, że kobieta bez mężczyzny sobie nie poradzi. Zrobiła to w ekstremalnie trudnych dla kobiet czasach w których nie znano słowa feminizm, a sufrażystki wciąż kojarzone były z brzydkimi i szalonymi babami, które palą gorsety i nie wychodzą za mąż. Sara odniosła sukces! Wychowała córkę, tworzyła, malowała,  istniała głośno i nadal jest znana w kręgach artystycznych.
Wystawa dobrze zrealizowana chociaż jest dość niewielka. Na złość Xawermu którego imienia jest muzeum  doceniona został kobieta mu bliska, a zapomniana w ojczyźnie. Tylko tytuł wystawy budził moje wątpliwości. Sara Lipska- w cieniu mistrza. Wyjeżdżając z tego cienia wyszła. Przestała być zanan z romansu, ale z tego co robiła. Patrząc na wielobarwne projekty, kunsztownie haftowane tkaniny, intensywne obrazy zastanawiałam się gdzie jest ten cień, w którym rzekomo żyła i nie znalazłam go w jej pracach.
Idźcie, zobaczcie, przekonajcie się sami. Wstęp wolny w czwartki.








sobota, 8 września 2012

Jak być kuchennym architektem- makowe minarety


Rano miałam chandrę i obowiązkowe sprzątanie. Lato dochodzi końca, a serce boli, i pogoda piękna a z domu kuśtykać ciężko.
Zafundowałam więc sobie małe wakacje w kuchni.
Co my tu mamy w lodówce... z czego można zrobić cudo. Z czego upiec lato?
U mnie wszystko architektonicznie więc i ciasto musi mięć FORMĘ.
Wyszły więc Makowe Minarety (Spiralne)






Co potrzeba:
75 g margaryny lub masła
250 ml mleka(szklanka)
25g świeżych drożdży
70g cukru
500g mąki przennej
masa makowa
miód
szczypta soli
przyprawy korzenne (goździki, cynamon)

W cieście drożdżowym najważniejszy jest zaczyn drożdżowy.
Należy więc rozpuścić masło na wolnym ogniu i zagrzać (nie gotować!) z mlekiem tak by było ciepłe.
Drożdże kruszymy w małym garnuszku i wlewamy do nich dwie, trzy łyżki mleka i łyżeczkę cukru. Wszystko rozcieramy do konsystencji gęstej śmietanyi odstawiamy na około 15 minut tak by drożdże "ruszyły"

W tym czasie przesiewamy mąkę, dodajemy cukier, szczyptę soli. Gdy rozczyn drożdżowy bulgocząc powiększył swoją objętość trzykrotnie wlewamy go do mąki. Zagniatamy razem powoli dolewając ciepłe mleko. Bardzo ważne jest by ciasto było idealnie gładkie. Trzeba się namęczyć. Ręce powinny boleć a ciasto musi być blade, bezgrudkowe i jędrne. Dopiero wtedy odstawiamy je w ciepłe miejsce najlepiej na słońcu i przykrywamy lnianą ściereczką na 1 godzinę do 1.5, gdy ciasto zwiększy swoją objętość dwukrotnie. Spuchnie i urośnie.

W tym czasie można zabrać się za masę makową. Wyjmujemy ją z puszki dodajemy dwie łyżki miodu, łyżkę cukru by masę zagęścić, przyprawy. Cudownie smakują z orzechami i bakaliami, warto je dodać.

Nagrzewamy piekarnik do 170 stopni. Jeśli macie termoobieg można zmniejszyć temperaturę do 150.

Gdy ciasto jest gotowe należy nim mocno uderzyć o blat by uciekły bąbelki powietrza, a potem zagnieść jeszcze raz. Następnie rozwałkować na stolnicy w podłużne jajo. Grubość ciasta to około 0.5 cm.
Potem wykładamy na to ciasto warstwę maku.Rozkładamy równomiernie, a następnie zwijamy ciasto w rulon jak makowiec. Nóż dokładnie obtaczamy w mące i tniemy ciasto na grube plastry, które układamy na blasze.

Pieczemy aż zrobią się całe złote.

Bakalie leniwie wychodzą spod chrupiącego drożdżowego ciasta. Masa makowa pnie się do góry jak minaret spiralny i ma intensywny korzenny, wschodni smak. Kuchnia gęsta jest od woni ciasta, szklącego się w masie miodu i cynamonu. Kuchenna Architektura.
Mmmmm....
 Minaret Spiralny Samarra

czwartek, 30 sierpnia 2012

Lwów dni dwa

W nocy obudziła mnie ulewa i przekonanie, że będzie brzydko. Wyobrażałam sobie leżąc jeszcze w łóżku moje mokre tenisówki i wychodząc z Magdą po śniadanie z samego rana ubrałyśmy się ciepło oczekujące jeszcze podeszczowego chłodu godziny 8.00. Tym czasem, gdy zeszłyśmy z naszych kręconych, drewnianych, poobgryzanych schodów i przekroczyłyśmy ciemną bramę, oślepiło nas słońce zza granatowej kołdry resztek chmur.

Czekało na nas całe miasto tonące w słońcu. Cudne wąskie uliczki zawalone ciszą, czasem i zapomnieniem. Sypiące się bezszelestnie mury secesyjnych i modernistycznych kamieniczek, które są dla mnie jak spełnienie najcichszych marzeń o mieście idealnym. Każdy front opowiada jakąś historię, jest książką w której można się zgubić. Wiotkie nimfy uciekają prze satyrami, fryzy gną się pod ciężarem ornamentów, a mury gadają do mnie głowami umieszczonych na nich medalionów. 

O 10.00 pod fontanną usiadłyśmy na białym murku czekając na przewodników. Pierwszy pojawił się Woła- Volodya właściwie. Jest dziwny -otwarty i zamknięty, ciepły i zimny. Oczy ma niebiesko szare- wilcze nie wiadomo czy przypadkiem w tym momencie z ciebie nie kpią, ale cień mają jakiś ciepły. Skóra ciemna opalona, jakby był tatarem lub przynajmniej prawdziwym kozakiem wprost z głębokich stepów. A do tego w jasno brązowych włosach blond prawie białe pasemko- naturalne, rys świętości jak mówi. Potem przyszedł Rostek z wysokim czołem, misiową urodą i łagodnymi oczami jakby od zawsze był cyrkowym niedźwiedziem. Swoimi wielkimi ciemnymi oczami zawsze udawał, że wszystko rozumie co do niego mówimy, by potem odpowiedzieć nie na pytanie z wielkim staraniem. Potem przyszła reszta by włóczyć się z nami po mieście.

I tak wolnym krokiem doszliśmy do cuuuudnego kościoła ormiańskiego Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny. Miał on w sobie coś głęboko pogańskiego. Gdy przestąpiliśmy próg przywitała nas głęboka ciemność przedsionka i jasność prezbiterium. Średniowieczna świątynia na planie centralnym cała była światłem i cieniem.  Wielkim kotłem kulturowym, barw i ornamentów. Miała w sobie coś celtyckiego- plemiennego, a zarazem wschodniego i bizantyjskiego. Freski były jak żywe. Zupełnie nie podobne do tych karłowatych postaci znanych nam ze średniowiecznych malowideł. Długie ciała o naturalnych, realistycznych twarzach które przyglądają się tobie ze ściany. Każdy fragment pokryty intensywną barwą, skomplikowanym wzorem, jakby ściany kwitły lub był jakimś cudnym perskim dywanem. Na sklepieniu drewniane, głęboko kasztanowe kasetony ze złotymi rzeźbieniami. Wszystko robiło niezwykłe wrażenie mistyczne niemalże. Tak jakbyśmy wkroczyli do obcego tajemnego świata, niepojętego, obrośniętego historią murów. Pierwsza katedra ormiańska powstała w XII wieku. Kamienne mury jednak postawiono dopiero w 1363 roku pod okiem  włoskiego budowniczego  Dorchi, zwanego Doringiem. Świątynia jednak ulegała ciągłej rozbudowie i konserwacji. Rekonstrukcją malowideł naściennych zajął się sam Józef Mehoffer. Teraz na terenie dziedzińca przed katedrą odbywają się prace w których biorą udział polscy i ukraińscy konserwatorzy.





Dalej z racji godziny wybraliśmy się na kawę. W „Kopalni kawy” zamówiłam kawę po Lwowsku. Brzmi tajemniczo. Na tacce wjechała przede mną mała czarna expresso w glinianej filiżaneczce. Na talerzyku dwa plastry cytryny. Jeden z nich z przyprawami korzennymi drugi bez. Obok mały wysoki kieliszek wypełniony brunatno bursztynowym likierem. Nikt mi nie był w stanie wyjaśnić co to za likier. I może nie wypada pić przed 12.00 ,ale dla tego jednego wyjątku się opłacało. Cytryna z kawą i likierem była niezwykła i nowa, a do tego pyszna.

Przy barokowym kościele dominikańskim spotkaliśmy się z ołowianym Nikiforem malującym miasto. Złapanie go za palec przynosi szczęście… Nie doskoczyłam, było za wysoko. A Barbra i Mada stanowczo odmówiły zabobonów.

Dalej ulice prowadziły nas do już znanego targu z książkami gdzie dumnie stoi pomnik ukraińskiego Gutenberga, a na bruku piętrzą się stosy pożółkłych kartek. Powoli wspinamy się parkowym wzgórzem na Wysoki zamek. Kiedyś na szczycie faktycznie znajdował się zamek teraz został z niego tylko fragment murów i nazwa wzgórza. Do usypania końcowego fragmentu do oglądania panoramy wykorzystano cegły z ruin. I tak po męczącym wyścigu na szczyt z Madą naszym oczom ukazała się panorama miasta. Widok był doskonały. Widać był nie tylko stare miasto, ale i bloki współczesnej  dzielnicy mieszkalnej, sobór w którym uczył się Chmielnicki, główne ulice i aleje, a wszystko tak maleńkie jakby to nie była usypana górka, ale szczyt na miarę rysów. Marya otworzyła szampana, a Olya o twarzy rumianej i w kształcie serca- czekoladki. Lwowskie słynne czekoladki. Nic nie było tak pyszne jak ten szampan z czekoladkami. Wiał lekki wiatr, a w oddali za miastem było zielono i płasko jak stół, tak jak wyobrażałam sobie Ukrainę. Gadanie, kontemplowanie widoku. Błękitny dym, orzechowy smak czekoladek.

W każdym sklepie można dostać plastikowe kubeczki. Niewolno pić w miejscach publicznych, ale to tylko na piśmie. Faktycznie nie ma sklepu bez alkoholi i bez kubeczków. Papierosy są tańsze od sera żółtego, a wódka tańsza od wina lub dwóch bochenków chleba. Kosztuje tyle co śniadanie.  Smak ukraińskiego pieczywa wyobrażałam sobie jako niezwykły. Myślałam że czarnoziem który rodzi pszenicę, którą można by wykarmić Europę musi mieć smak magiczny. Mąka z tak żyznego regionu zdawała mi się być lepszą od tej polskiej, bo jej smak mieszałam z historią i legendą złotych łanów. A chleb w sklepie nienadzwyczajny, suchy, drożdżówki tępe w smaku, zwykłe.

To wrażenie zatarły dopiero pierogi które zjedliśmy po zejściu z góry. W restauracji Lwowskiej zamówiliśmy dla 12 osób dwa gliniane garnki mieszanych pierogów i kufle kwasu chlebowego. Do pierogów podano kwaśną śmietanę. Z parującej brązowej skorupy naczynia dziewczyny wyławiały nam żądane smaki. Z mięsem, z czerwoną kapustą i z ziemniakami. Pierogi miały mięsiste grube i pyszne ciasto napakowane farszem. Smak łagodziła kwaśna biała śmietana, a pragnienie gasił delikatny i orzeźwiający kwas chlebowy. To była uczta. Jedliśmy w milczeniu pełnym kontemplacji.

Niestrudzeni chodziliśmy dalej uliczkami, po nierównych kocich łbach. Ja potykając się co chwilę bo z zadartą głowa nie da się daleko zajść. A do tego co chwilę tramwaj, autobus, rower. Cud że z tego zachwytu nie zginęłam pod kołami. Barbra była turystką kulinarną. Co chwile by coś jadła. Ciągle nienasycona, ciągle ciekawa smaku i nieusatysfakcjonowana swoją porcją pierogów, łakomi przyglądała się wystawom. Mada, która już była we Lwowie z wycieczką szkolną oczyma szukała tego co przegapiła ostatnim razem i wertowała nieustannie nasz jedyny przewodnik by odnaleźć utraconą pamięć.

Pod ratuszem grała orkiestra wojskowa- wcale nie marsze. W wielkich czapkach dodających centymetrów w pełnym słońcu popołudnia szykowali się do święta niepodległości które odbyć się miało 23 sierpnia. Na każdym rogu ulicy całego Lwowa działo się takie małe szoł, a orkiestry prześcigał się kto głośniej i bardziej efektownie zagra, potem przemieszczali się wszyscy wraz z tancerkami, instrumentami i często publicznością.
To był czas na wino. Pijacki wieczór spędziłyśmy u chłopaków z Lublina. Na dyskusjach o niczym i wszystkim. Pojedynczo i parami. Oglądając spektakl Bongo. Grzejąc się przy czyjejś skórze i słuchając ciepły szept Czarka i Olyi.  Wieczór był bardzo letni, wino które kupiłyśmy za majątek całe 50 Hr bardzo słodkie i mocne, a czas płyną potwornie szybko. I nim się spostrzegłyśmy była już 1 w nocy. Odgrzewaliśmy więc pomysł- kluby.  Zbieraliśmy się niefrasobliwie, leniwie i bez chęci. Szliśmy ciemnym pustym miastem trochę krzycząc, a trochę milcząc. Rozmowa moja i Oly.

-MOOOOOJA agaTA!
-Mooooja OlA!
I tak w nieskończoność.

Budynki oświetlone ciepłym światłem zdawały się być jak widma, opuszczone i martwe, wielobarwne. Chodnik nierówny stanowił poważne zagrożenie dla życia. A kluby obiecane- zamknięte. Wtorek. A potem fontanna do której wrzuciłam WSZYSTKIE drobne i miedziane jakie tylko wyłuskałam z portfela-głównie polskie grosze. I znów włączyła nam się chwila na mądre rozmowy o kraju o Ukrainie, o wyjeździe, o ucieczce, o możliwościach, wizach paszportach… Aż nadeszła 3. Ja w jakiejś ciemnej piwnicy- restauracji straciłam towarzystwo. Barbra straciła energię, a Magda ochotę. Zjadłyśmy pierogi. Podziękowałyśmy ładnie i poszłyśmy spać do własnego hostelu.

piątek, 24 sierpnia 2012

Lwów dzień pierwszy



Ukraina pachniała przy granicy wódką, omszałym  brudnym busem, spoconym ciałem i jeszcze delikatną wonią starości, którą można poczuć wchodząc do starej szafy pełnej moli lub do lumpeksu. A ludzie przy granicy wszyscy wyglądają jednakowo biednie, w jaskrawych tandetnych bluzkach, dresowych spodniach i cali złoci. Uszy wypełnione przynajmniej trzema złotymi kolczykami, wielkimi, kołami i drobniejszymi sztyftami z mieniącymi się kryształkami. Na grubych opalonych karkach pysznią się równie  grube złote łańcuchy, czasem z krzyżem, a czasem ze świecącym bibelotem.  Na pazurach długie klipsy, i popękane pięty w plastykowych kapciach. Papierosy w ustach i wysoko upięte  loki, matowych złotych włosów pani przede mną. Marszrutka cała jest małą sauną, klei się ludzkimi ciałami, jednak jest gwarna- ktoś rzucił dowcip, komuś dzwoni dzwonek polifoniczny, płacze dziecko, różowe tipsy drapią za uchem małego karmelowego królika, ktoś puścił muzykę z telefonu. Złote i srebrne zęby mienią się słońcu, gdy obok śmieją się dwie „hospodynie”. Z Barbrą i Madą siedzimy z nogami na bagażach, trochę jak koczownicy w pozie nieeleganckiej. Przysypiamy, gdy bus miarowo jęczy wspinając się pod górkę i klekoce na zakrętach. Rytmicznie ruszają się wtedy dwa goniące się pluszowe pieski przyczepione nad kierowcą i złote frędzle firanek, trzepoczą jak ćmy. Wodą wrze w butelce, a my zastanawiamy się czy można by już usmażyć jajka na masce busika.

Cały rozgardiasz busa, bezzębna babinka jedząca jabłko, harmider rozmów i muzyki miało coś bardzo familijnego i nawet babsztyl który zjechał nas od góry do dołu po ukraińsku (to że się nie rozumie nie oznacz że się nie wie) wydawał mi się po prostu wstrętną ciotką której i tak się nie słucha. Gdy dojechałyśmy do dworca głównego opanowała nas jednak panika niewiadomego. Nie mamy mapy. Nie rozmieniłyśmy hrywien, i nie wiadomo jak daleko dworzec od centrum miasta. Zaczęłyśmy więc od łazienek, który wprawiły w konsternacje Basie i Made. Mada zaczęła się nerwowo śmiać, a Barbra jak przystało na turystkę z kapeluszem i okularami- perorować nad bezsensem i  karygodnymi warunkami sanitarnymi. Jest kabina, a tam otwór w ziemi…

Dworzec Główny był olbrzymi i bardziej przypominał pałac. Wypełniony ludźmi i szumem. Wielobarwne polichromie na ścianach, kopuły, wielkie przeszklone okna, kolumienki. Wszędzie kolor i złoto. A tym czasem tuż obok stare rozlatujące się budki z żarciem, sklepy pełne alkoholi papierosów, brudne zmęczone twarze, złote uśmiechy i babinki w chustach na głowie.  Wśród nich wolnym krokiem przechadzają się policjanci i straż miejska- którzy wyglądają bardziej jak wojskowi . Chodzą nawet tak z groźną miną jakby prowadzili okupacje. Czarne buty stukają o piękną kamienną posadzkę.
Wszędzie litery jak robaczki, mini hieroglify nie rozumiemy nic. Szukamy informacji. Potem autobus bez biletów, w którym kierowca do pudełka po butach zbiera tony makulatury- kolorowych hrywien. Wyglądam za okno i szukam raju utraconego. Znajduję tylko resztki jakieś chwały, stare auta- polonez albo fiat jest jeszcze normą, plątanina ulic i wszędzie zamiast zwykłych utwardzonych dróg- kocie łby. Czuje wypukłości i dziur w swoich trampkach i dziękuję mojej przezorności, że je kupiłam tuż przed wyjazdem. Autobus nr 29 zawiózł nas na plac-targ, gdzie na bruku sprzedawano wszystko co drukowane i płyty, zabawki, odznaczenia. Jak się okazało nie wszystko było napisane robaczkami, ale znalazła się też książka kucharska- kuchnia Polska, oraz śliczne pachnące żółtym papierem wydanie z 63 roku w „Pustyni i w puszczy” z rycinami. Dalej też polska gazeta z ’43 roku, zdjęcia czarnobiałe pozowane na tle wymalowanego krajobrazu, kobiety w sukniach do ziemi i ciche moje marzenie by któraś  z nich okazała się moją babką.

Szybko znalazłyśmy  Retro Hostel na ulicy Szewczenki 16,który choć nie imponujący był bardzo tani. Mamy ładny choć ciemnawy pokój, wygodne materace, czystą pościel, jasną łazienkę z wanną i słabym ciśnieniem w prysznicu.
 Zostawiłyśmy rzeczy i ruszyłyśmy na pierwszy spacer.

 Co nas przerażało najbardziej to ulice. Rzadko kiedy były na nich wymalowane zebry, a przechodziło się po prostu gdzie bądź. Często tuż przed pędzącym rozklekotanym tramwajem lub żółtym autobusikiem. Co do miasta nie miałyśmy zdania. Czasem wąskie uliczki przypominały śródziemnomorską Romę, dalej znowusz odrobinę Krakowa, jakiś podsmak warszawskich kamienic, lub ruska bida. Misz masz, a wszędzie auta, tramwaje, autobusy cisnące się wąskich uliczkach Starego miasta. Idziemy jeść. Delektuję się truskawkowymi papierosami, a Barbra jęczy z zachwytu nad barszczem. Włóczymy się po mieście. Nic się nie dzieje. Jest ciepło, Baśkę boli brzuch i warczy, ale jeszcze nie gryzie. Mada milczy i nerwowo lustruje przewodnik w poszukiwaniu mijanych obiektów, a ja chłonę jakoś miasto, milczę i nie wiem czego szukam. Bo wszystko zachwyca, ale nie elektryzuje, częściej oglądam się za pamiątkami niż za zabytkami i nie wiem co ze sobą zrobić. Boję się trochę, że cały wyjazd będzie jak to popołudnie- włóczące, ospałe.

Wieczorem spotykamy się z moimi ukraincami. Jestem zaskoczona ile ich jest- prawie wszyscy. Robi się wesoło. Pijemy Lwowskie piwo. Kalina uśmiecha się aniielsko. Taras odpala dwa malboro na raz. Andrej tłumaczy po angielsku co powinniśmy zobaczyć. Czarek z Lublina szuka Olyi . Delektujemy się śliwkową wódką. Szum informacyjny co musimy obejrzeć co zrobimy jutro. Śmieje się, robie zdjęcia. Przyglądam się im. Są archetypowo Ukrainscy. Okrągłe opalone twarze, jasne oczy. U chłopaków jakaś taka surowość rysów. Jakby byli chowani na ciemnych chlebie i w głębokich stepach. Dziewczyny są wyjątkowo ładne. Regularne rysy, ciepłe uśmiechy. Brakuje mi wśród nich Wołodii- który ma przyjechać następnego dnia. Wracamy późno zadowolone, że coś się dzieje. Na następny dzień  zaplanowano nam od 10 EKSKURSJE.- moje nowe ulubion słowo

poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Chełmno moimi szkicami

 Akwarele na szybko- zespół klasztorny Sióstr Miłosierdzia Vincentego a Paulo- tak zwane szarytki. Prowadzą one na terenie klasztoru ośrodek dla dzieci umysłowo chorych i niepełnosprawnych. Spędziłam tam jeden dzień malując jedno z zabudowań w ogrodzie. To miejsce wydawało mi się najbardziej idyllicznym jakie w życiu widziałam. Granatowe habity łopotały w słońcu. Siostry wieszały pastelowe pranie. Jedna z nich uczyła się obsługiwać kosiarkę podczas, gdy reszta śmiała się i dokazywała z nią. Po ogrodzie biegały zniekształcone, chore dzieci. Kadłubki ludzi, tajemnicze istoty. Bawił się, śpiewały, ganiały. Jedna z sióstr pyzata i uśmiechnięta przyniosła mi cukierka. I ciągle ktoś o coś pytał. Jakieś małe wystraszone oczy przyglądały się pędzlowi i palecie.  To było jak zaklęty ogród dzikich stworzeń- na swój inny sposób pięknych.
Chełmińska kwiaciarka.
Ludzie traktują rysunek własnej osoby jak komplement. Prężyli się więc wokół sprzedawcy. Wciągali brzuchy, gładzili łysiny, prezentowali złote zęby. A ta pani siedziała sobie przy kwiaciarni, z własnym małym asortymentem bukietów. Była jak osiedlowy sklepik przy supermarkecie. A jednak miała w sobie urok. Lemoniadowo zielona bluzeczka i sznurek sztucznych pereł. Zaczesane mysio siwiejące włosy i zero oczekiwań. Tym mnie uwiodła. Spokojem w okropnym harmidrze przekupek, warzyw i owoców, targów, kłótni, pogawędek i ploteczek.

Domek Ratowników nad jeziorem Starogrodzkim.

I jeszcze Targ



Ratusz