Ukraina pachniała przy granicy wódką, omszałym brudnym busem, spoconym ciałem i jeszcze
delikatną wonią starości, którą można poczuć wchodząc do starej szafy pełnej
moli lub do lumpeksu. A ludzie przy granicy wszyscy wyglądają jednakowo
biednie, w jaskrawych tandetnych bluzkach, dresowych spodniach i cali złoci.
Uszy wypełnione przynajmniej trzema złotymi kolczykami, wielkimi, kołami i
drobniejszymi sztyftami z mieniącymi się kryształkami. Na grubych opalonych
karkach pysznią się równie grube złote
łańcuchy, czasem z krzyżem, a czasem ze świecącym bibelotem. Na pazurach długie klipsy, i popękane pięty w
plastykowych kapciach. Papierosy w ustach i wysoko upięte loki, matowych złotych włosów pani przede mną.
Marszrutka cała jest małą sauną, klei się ludzkimi ciałami, jednak jest gwarna-
ktoś rzucił dowcip, komuś dzwoni dzwonek polifoniczny, płacze dziecko, różowe
tipsy drapią za uchem małego karmelowego królika, ktoś puścił muzykę z
telefonu. Złote i srebrne zęby mienią się słońcu, gdy obok śmieją się dwie
„hospodynie”. Z Barbrą i Madą siedzimy z nogami na bagażach, trochę jak
koczownicy w pozie nieeleganckiej. Przysypiamy, gdy bus miarowo jęczy wspinając
się pod górkę i klekoce na zakrętach. Rytmicznie ruszają się wtedy dwa goniące
się pluszowe pieski przyczepione nad kierowcą i złote frędzle firanek,
trzepoczą jak ćmy. Wodą wrze w butelce, a my zastanawiamy się czy można by już
usmażyć jajka na masce busika.
Cały rozgardiasz busa, bezzębna babinka jedząca jabłko,
harmider rozmów i muzyki miało coś bardzo familijnego i nawet babsztyl który
zjechał nas od góry do dołu po ukraińsku (to że się nie rozumie nie oznacz że
się nie wie) wydawał mi się po prostu wstrętną ciotką której i tak się nie
słucha. Gdy dojechałyśmy do dworca głównego opanowała nas jednak panika
niewiadomego. Nie mamy mapy. Nie rozmieniłyśmy hrywien, i nie wiadomo jak daleko
dworzec od centrum miasta. Zaczęłyśmy więc od łazienek, który wprawiły w
konsternacje Basie i Made. Mada zaczęła się nerwowo śmiać, a Barbra jak
przystało na turystkę z kapeluszem i okularami- perorować nad bezsensem i karygodnymi warunkami sanitarnymi. Jest
kabina, a tam otwór w ziemi…
Dworzec Główny był olbrzymi i bardziej przypominał pałac.
Wypełniony ludźmi i szumem. Wielobarwne polichromie na ścianach, kopuły,
wielkie przeszklone okna, kolumienki. Wszędzie kolor i złoto. A tym czasem tuż
obok stare rozlatujące się budki z żarciem, sklepy pełne alkoholi papierosów,
brudne zmęczone twarze, złote uśmiechy i babinki w chustach na głowie. Wśród nich wolnym krokiem przechadzają się
policjanci i straż miejska- którzy wyglądają bardziej jak wojskowi . Chodzą
nawet tak z groźną miną jakby prowadzili okupacje. Czarne buty stukają o piękną
kamienną posadzkę.
Wszędzie litery jak robaczki, mini hieroglify nie rozumiemy
nic. Szukamy informacji. Potem autobus bez biletów, w którym kierowca do
pudełka po butach zbiera tony makulatury- kolorowych hrywien. Wyglądam za okno
i szukam raju utraconego. Znajduję tylko resztki jakieś chwały, stare auta-
polonez albo fiat jest jeszcze normą, plątanina ulic i wszędzie zamiast
zwykłych utwardzonych dróg- kocie łby. Czuje wypukłości i dziur w swoich
trampkach i dziękuję mojej przezorności, że je kupiłam tuż przed wyjazdem.
Autobus nr 29 zawiózł nas na plac-targ, gdzie na bruku sprzedawano wszystko co
drukowane i płyty, zabawki, odznaczenia. Jak się okazało nie wszystko było
napisane robaczkami, ale znalazła się też książka kucharska- kuchnia Polska,
oraz śliczne pachnące żółtym papierem wydanie z 63 roku w „Pustyni i w puszczy”
z rycinami. Dalej też polska gazeta z ’43 roku, zdjęcia czarnobiałe pozowane na
tle wymalowanego krajobrazu, kobiety w sukniach do ziemi i ciche moje marzenie
by któraś z nich okazała się moją babką.
Szybko znalazłyśmy
Retro Hostel na ulicy Szewczenki 16,który choć nie imponujący był bardzo tani. Mamy ładny choć ciemnawy pokój, wygodne materace, czystą pościel, jasną łazienkę z wanną i słabym ciśnieniem w prysznicu.
Zostawiłyśmy rzeczy i ruszyłyśmy na
pierwszy spacer.
Co nas przerażało
najbardziej to ulice. Rzadko kiedy były na nich wymalowane zebry, a
przechodziło się po prostu gdzie bądź. Często tuż przed pędzącym rozklekotanym
tramwajem lub żółtym autobusikiem. Co do miasta nie miałyśmy zdania. Czasem
wąskie uliczki przypominały śródziemnomorską Romę, dalej znowusz odrobinę Krakowa,
jakiś podsmak warszawskich kamienic, lub ruska bida. Misz masz, a wszędzie
auta, tramwaje, autobusy cisnące się wąskich uliczkach Starego miasta. Idziemy
jeść. Delektuję się truskawkowymi papierosami, a Barbra jęczy z zachwytu nad
barszczem. Włóczymy się po mieście. Nic się nie dzieje. Jest ciepło, Baśkę boli
brzuch i warczy, ale jeszcze nie gryzie. Mada milczy i nerwowo lustruje
przewodnik w poszukiwaniu mijanych obiektów, a ja chłonę jakoś miasto, milczę i
nie wiem czego szukam. Bo wszystko zachwyca, ale nie elektryzuje, częściej
oglądam się za pamiątkami niż za zabytkami i nie wiem co ze sobą zrobić. Boję
się trochę, że cały wyjazd będzie jak to popołudnie- włóczące, ospałe.
Wieczorem spotykamy się z moimi ukraincami. Jestem
zaskoczona ile ich jest- prawie wszyscy. Robi się wesoło. Pijemy Lwowskie piwo.
Kalina uśmiecha się aniielsko. Taras odpala dwa malboro na raz. Andrej tłumaczy
po angielsku co powinniśmy zobaczyć. Czarek z Lublina szuka Olyi . Delektujemy
się śliwkową wódką. Szum informacyjny co musimy obejrzeć co zrobimy jutro.
Śmieje się, robie zdjęcia. Przyglądam się im. Są archetypowo Ukrainscy. Okrągłe
opalone twarze, jasne oczy. U chłopaków jakaś taka surowość rysów. Jakby byli
chowani na ciemnych chlebie i w głębokich stepach. Dziewczyny są wyjątkowo ładne. Regularne rysy, ciepłe uśmiechy. Brakuje mi wśród nich
Wołodii- który ma przyjechać następnego dnia. Wracamy późno zadowolone, że coś
się dzieje. Na następny dzień zaplanowano nam od 10 EKSKURSJE.- moje nowe ulubion słowo
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Co myślisz.