Czekało na nas całe miasto tonące w słońcu. Cudne wąskie
uliczki zawalone ciszą, czasem i zapomnieniem. Sypiące się bezszelestnie mury
secesyjnych i modernistycznych kamieniczek, które są dla mnie jak spełnienie
najcichszych marzeń o mieście idealnym. Każdy front opowiada jakąś historię,
jest książką w której można się zgubić. Wiotkie nimfy uciekają prze satyrami,
fryzy gną się pod ciężarem ornamentów, a mury gadają do mnie głowami
umieszczonych na nich medalionów.
O 10.00 pod fontanną usiadłyśmy na białym murku czekając na przewodników. Pierwszy pojawił się Woła- Volodya właściwie. Jest dziwny -otwarty i zamknięty, ciepły i zimny. Oczy ma niebiesko szare- wilcze nie wiadomo czy przypadkiem w tym momencie z ciebie nie kpią, ale cień mają jakiś ciepły. Skóra ciemna opalona, jakby był tatarem lub przynajmniej prawdziwym kozakiem wprost z głębokich stepów. A do tego w jasno brązowych włosach blond prawie białe pasemko- naturalne, rys świętości jak mówi. Potem przyszedł Rostek z wysokim czołem, misiową urodą i łagodnymi oczami jakby od zawsze był cyrkowym niedźwiedziem. Swoimi wielkimi ciemnymi oczami zawsze udawał, że wszystko rozumie co do niego mówimy, by potem odpowiedzieć nie na pytanie z wielkim staraniem. Potem przyszła reszta by włóczyć się z nami po mieście.
O 10.00 pod fontanną usiadłyśmy na białym murku czekając na przewodników. Pierwszy pojawił się Woła- Volodya właściwie. Jest dziwny -otwarty i zamknięty, ciepły i zimny. Oczy ma niebiesko szare- wilcze nie wiadomo czy przypadkiem w tym momencie z ciebie nie kpią, ale cień mają jakiś ciepły. Skóra ciemna opalona, jakby był tatarem lub przynajmniej prawdziwym kozakiem wprost z głębokich stepów. A do tego w jasno brązowych włosach blond prawie białe pasemko- naturalne, rys świętości jak mówi. Potem przyszedł Rostek z wysokim czołem, misiową urodą i łagodnymi oczami jakby od zawsze był cyrkowym niedźwiedziem. Swoimi wielkimi ciemnymi oczami zawsze udawał, że wszystko rozumie co do niego mówimy, by potem odpowiedzieć nie na pytanie z wielkim staraniem. Potem przyszła reszta by włóczyć się z nami po mieście.
I tak wolnym krokiem doszliśmy do cuuuudnego kościoła
ormiańskiego Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny. Miał on w sobie coś
głęboko pogańskiego. Gdy przestąpiliśmy próg przywitała nas głęboka ciemność
przedsionka i jasność prezbiterium. Średniowieczna świątynia na planie
centralnym cała była światłem i cieniem.
Wielkim kotłem kulturowym, barw i ornamentów. Miała w sobie coś
celtyckiego- plemiennego, a zarazem wschodniego i bizantyjskiego. Freski były
jak żywe. Zupełnie nie podobne do tych karłowatych postaci znanych nam ze
średniowiecznych malowideł. Długie ciała o naturalnych, realistycznych twarzach
które przyglądają się tobie ze ściany. Każdy fragment pokryty intensywną barwą,
skomplikowanym wzorem, jakby ściany kwitły lub był jakimś cudnym perskim
dywanem. Na sklepieniu drewniane, głęboko kasztanowe kasetony ze złotymi
rzeźbieniami. Wszystko robiło niezwykłe wrażenie mistyczne niemalże. Tak
jakbyśmy wkroczyli do obcego tajemnego świata, niepojętego, obrośniętego
historią murów. Pierwsza katedra ormiańska powstała w XII wieku. Kamienne mury
jednak postawiono dopiero w 1363 roku pod okiem włoskiego budowniczego Dorchi, zwanego Doringiem. Świątynia jednak
ulegała ciągłej rozbudowie i konserwacji. Rekonstrukcją malowideł naściennych
zajął się sam Józef Mehoffer. Teraz na terenie dziedzińca przed katedrą
odbywają się prace w których biorą udział polscy i ukraińscy konserwatorzy.
Dalej z racji godziny wybraliśmy się na kawę. W „Kopalni kawy” zamówiłam kawę po Lwowsku. Brzmi tajemniczo. Na tacce wjechała przede mną mała czarna expresso w glinianej filiżaneczce. Na talerzyku dwa plastry cytryny. Jeden z nich z przyprawami korzennymi drugi bez. Obok mały wysoki kieliszek wypełniony brunatno bursztynowym likierem. Nikt mi nie był w stanie wyjaśnić co to za likier. I może nie wypada pić przed 12.00 ,ale dla tego jednego wyjątku się opłacało. Cytryna z kawą i likierem była niezwykła i nowa, a do tego pyszna.
Przy barokowym kościele dominikańskim spotkaliśmy się z ołowianym Nikiforem malującym miasto. Złapanie go za palec przynosi szczęście…
Nie doskoczyłam, było za wysoko. A Barbra i Mada stanowczo odmówiły zabobonów.
Dalej ulice prowadziły nas do już znanego targu z książkami
gdzie dumnie stoi pomnik ukraińskiego Gutenberga, a na bruku piętrzą się stosy
pożółkłych kartek. Powoli wspinamy się parkowym wzgórzem na Wysoki zamek.
Kiedyś na szczycie faktycznie znajdował się zamek teraz został z niego tylko
fragment murów i nazwa wzgórza. Do usypania końcowego fragmentu do oglądania
panoramy wykorzystano cegły z ruin. I tak po męczącym wyścigu na szczyt z Madą
naszym oczom ukazała się panorama miasta. Widok był doskonały. Widać był nie tylko
stare miasto, ale i bloki współczesnej
dzielnicy mieszkalnej, sobór w którym uczył się Chmielnicki, główne
ulice i aleje, a wszystko tak maleńkie jakby to nie była usypana górka, ale
szczyt na miarę rysów. Marya otworzyła szampana, a Olya o twarzy rumianej i w
kształcie serca- czekoladki. Lwowskie słynne czekoladki. Nic nie było tak
pyszne jak ten szampan z czekoladkami. Wiał lekki wiatr, a w oddali za miastem
było zielono i płasko jak stół, tak jak wyobrażałam sobie Ukrainę. Gadanie,
kontemplowanie widoku. Błękitny dym, orzechowy smak czekoladek.
W każdym sklepie można dostać plastikowe kubeczki. Niewolno
pić w miejscach publicznych, ale to tylko na piśmie. Faktycznie nie ma sklepu
bez alkoholi i bez kubeczków. Papierosy są tańsze od sera żółtego, a wódka
tańsza od wina lub dwóch bochenków chleba. Kosztuje tyle co śniadanie. Smak ukraińskiego pieczywa wyobrażałam sobie
jako niezwykły. Myślałam że czarnoziem który rodzi pszenicę, którą można by
wykarmić Europę musi mieć smak magiczny. Mąka z tak żyznego regionu zdawała mi
się być lepszą od tej polskiej, bo jej smak mieszałam z historią i legendą
złotych łanów. A chleb w sklepie nienadzwyczajny, suchy, drożdżówki tępe w smaku, zwykłe.
To wrażenie zatarły dopiero pierogi które zjedliśmy po
zejściu z góry. W restauracji Lwowskiej zamówiliśmy dla 12 osób dwa gliniane
garnki mieszanych pierogów i kufle kwasu chlebowego. Do pierogów podano kwaśną
śmietanę. Z parującej brązowej skorupy naczynia dziewczyny wyławiały nam żądane
smaki. Z mięsem, z czerwoną kapustą i z ziemniakami. Pierogi miały mięsiste
grube i pyszne ciasto napakowane farszem. Smak łagodziła kwaśna biała śmietana,
a pragnienie gasił delikatny i orzeźwiający kwas chlebowy. To była uczta.
Jedliśmy w milczeniu pełnym kontemplacji.
Niestrudzeni chodziliśmy dalej uliczkami, po nierównych
kocich łbach. Ja potykając się co chwilę bo z zadartą głowa nie da się daleko
zajść. A do tego co chwilę tramwaj, autobus, rower. Cud że z tego zachwytu nie
zginęłam pod kołami. Barbra była turystką kulinarną. Co chwile by coś jadła. Ciągle
nienasycona, ciągle ciekawa smaku i nieusatysfakcjonowana swoją porcją
pierogów, łakomi przyglądała się wystawom. Mada, która już była we Lwowie z
wycieczką szkolną oczyma szukała tego co przegapiła ostatnim razem i wertowała
nieustannie nasz jedyny przewodnik by odnaleźć utraconą pamięć.
Pod ratuszem grała orkiestra wojskowa- wcale nie marsze. W
wielkich czapkach dodających centymetrów w pełnym słońcu popołudnia szykowali
się do święta niepodległości które odbyć się miało 23 sierpnia. Na każdym rogu
ulicy całego Lwowa działo się takie małe szoł, a orkiestry prześcigał się kto
głośniej i bardziej efektownie zagra, potem przemieszczali się wszyscy wraz z
tancerkami, instrumentami i często publicznością.
To był czas na wino. Pijacki wieczór spędziłyśmy u chłopaków
z Lublina. Na dyskusjach o niczym i wszystkim. Pojedynczo i parami. Oglądając spektakl
Bongo. Grzejąc się przy czyjejś skórze i słuchając ciepły szept Czarka i Olyi. Wieczór był bardzo letni, wino które
kupiłyśmy za majątek całe 50 Hr bardzo słodkie i mocne, a czas płyną potwornie
szybko. I nim się spostrzegłyśmy była już 1 w nocy. Odgrzewaliśmy więc pomysł-
kluby. Zbieraliśmy się niefrasobliwie,
leniwie i bez chęci. Szliśmy ciemnym pustym miastem trochę krzycząc, a trochę
milcząc. Rozmowa moja i Oly.
-MOOOOOJA agaTA!
-Mooooja OlA!
I tak w nieskończoność.
Budynki oświetlone ciepłym światłem zdawały się być jak widma,
opuszczone i martwe, wielobarwne. Chodnik nierówny stanowił poważne zagrożenie
dla życia. A kluby obiecane- zamknięte. Wtorek. A potem fontanna do której wrzuciłam
WSZYSTKIE drobne i miedziane jakie tylko wyłuskałam z portfela-głównie polskie
grosze. I znów włączyła nam się chwila na mądre rozmowy o kraju o Ukrainie, o
wyjeździe, o ucieczce, o możliwościach, wizach paszportach… Aż nadeszła 3. Ja w
jakiejś ciemnej piwnicy- restauracji straciłam towarzystwo. Barbra straciła
energię, a Magda ochotę. Zjadłyśmy pierogi. Podziękowałyśmy ładnie i poszłyśmy
spać do własnego hostelu.
Czytam i czuję się, jakbym sama tam była, zwiedzając Lwów twoimi oczami. Cudne metafory. Jakie dalsze plany podróżnicze?
OdpowiedzUsuń