wtorek, 29 października 2013

Każdy ma swój Port

Mam nową miłość. Powtarzam to jak papużka. Kocham! Kocham Porto! Kocham Portugalię!
Teraz powinny paść kamienie, też czuję się winna- szczególnie wobec Krakowa. Ale to nie była tylko jednorazowa zdrada, z prawdziwym uczuciem się nie dyskutuje.

Porto pachnie morzem, jego słony smak osadza się na ustach i na rzęsach. Ma w sobie coś ciepłego i intymnego. Może z powodu wąskich ciemnych uliczek i schodów ciągnących się w nieskończoność.  Ciągle wchodzi się pod górę, a potem schodzi tak, że bałam się o moją słabą kostkę. Już miałam przed oczami siebie leżącą w strugach deszczu i wołającą o pomoc wśród strumieni lejących się ulicami. I chyba wtedy też bym była szczęśliwa. Położyłabym się na mokrej brukowanej ulicy tak jakbym przytulała miasto i zawsze gdziekolwiek bym nie skręciła nogi miała bym piękny widok!
Miasto tonie w żółtawej gęstej mgle, tonie w deszczu. Z kamiennych schodów robią się kaskady, wiatr bawi się moimi włosami i parasolką Betty. Całuje mnie po twarzy. Wpadam w euforię. Zachwycam się każdym szczegółem.







Każda kamieniczka to cudo- w kaflach „azulejos”. Mini historia miasta, Portugalii lub właścicieli. Czasem tylko plątanina ręcznie malowanych wzorów. Te małe księgi to tradycja mauretańska jeden z wielu wpływów islamskich na półwyspie iberyjskim. Zachwycają swoją różnorodnością. Fasady są biało- błękitne. Po szkliwie rozpływa się miękkie światło dnia, błyszczą się w deszczu.







Ocean jest bardzo gwałtowny. Olbrzymie fale rozbijają się o brzeg i bombardują falochron. Nad kamienną konstrukcją lecą fale wody by opaść z hukiem. Przerażająca to siła. Olbrzymie bałwany, a człowiek jest przy nich malutki i słaby. Nie polecałabym kąpieli.





Z Atlantyku można jednak korzystać inaczej – jedząc!  Zaczęłabym od zupy rybnej- sopa de pescado. Wspaniała ciepła zupa, pełna cudów- krewetek, muli, różnych rodzajów ryb pokrojonych w duże kawałki. Delikatnie wytrawna, kwaskowa w towarzystwie le vinho verde (zielonego wina) To coś więcej niż magia. To lek! Na wszystko! Nie lubiłam ryb, nie lubiłam wytrawnego wina- w Porto pokochałam.
Potem można spróbować bolinhos de bacalhau- czyli kuleczek rybnych. Lub caldo verde- zieloną zupę z jarmużu, crepes de pescado- naleśniki z rybą, a potem jeszcze  frango no churrasco, cozido à Portuguesa. Na koniec sobremesa. Sama nazwa brzmi jakoś smutno, jak cień, jak westchnienie. Ale desery to moja mała obsesja- więc mamy pasteis de Nata- kruche babeczki z ciasta a la francuskie z kremem jajecznym, Bola de Berlim lub "Berliner- wielki pączek przecięty na pół też z nadzieniem, bolo de arroz- nie wiem co to było za ciastko ale przepyszne, rozpływające się w ustach i arroz doce- czyli słodki ryż. Utonęłam w słodkości, kieszeń mnie nie bolała, gdy wyjmowałam kolejne centy. Jeszcze swobodniej mi szło, gdy chodziło o likier Barao. Wtedy na ten słodki, ziołowy trunek wydawałam miliony, tylko dla 100 ml szczęścia przy moście Luiza I.


Kuleczki rybne

Zielona zupa z jarmużu

Czerwone Porto

Radość zielonego wina

Bolo de arroz- to wysokie, po lewej cudna kokosanka, po prawej pasteis de Nata.

Żyłam hedonistycznie. Nie żałuję. Jestem małą Portową rozpustnicą. Oddałam się temu miastu. Teraz w Montpellier mam złamane serce. Zaklejam plasterkiem i szukam lotów z powrotem! 

poniedziałek, 7 października 2013

wtorek, 1 października 2013

Rouge burz


Tak sobie po cichu grzeszę z czekoladowym browni za 50 eurocentów z kafejki szkolnej,  bluzeczce na ramiączka w 25 stopniowym upale i udaję świętą. Zastępuję sobie tym szaleństwa piątkowej nocy i leczę babskie dolegliwości. Czerwony to mój kolor, tylko czasami wieczorami wchodzi mi w skórę. Z sukienki krwiobiegiem wędruje z  Bordeaux wprost do głowy i wcale nad nim nie panuje. Dlatego potem trzeba przywdziać worek pokutny- (biała bluzeczka na ramiączka) i udawać, że co było, a nie jest, nie pisze się rejestr (C’est parti!). Można iść do kościoła i błagać o wybaczenie majestat za szaleństwa młodości, ale jeśli kto zgrzesz we  Francji to sprawa jest prosta i trudna zarazem.


Podstawową trudnością z ciężkim sumieniem, to donieść je do kościoła. W Montpellier nie ma kościołów, gdyż było to miasto od zawsze protestanckie- hugenockie. W pierwszą moją niedzielę w tym mieście- ja jeszcze niewinne jagniątko szukałam pocieszenia w tej francuskiej obcości. Jak trwoga to do Boga, Ale jedyny kościół jaki znalazłam- cudny gotycki, okazał się galerią sztuki. Dzieła współczesne o charakterze bardzo (nie da się ukryć) wymownym, żonglujące głównie symbolami religijnymi. Artysta Manuel Ocampo. Kościół świętej Anny. Drugą ocalałą świątynią jest katedra.


Katedra


I to tam leczę swoje czerwone nastroje. Z tym, że nie tak jak w Polsce, kiedy chcę. O nie tak łatwo to nie ma. Mszy na co dzień się  nie odprawia- bo nie ma komu. A te niedzielne są tylko dwie. Organista pięknym donośnym głosem śpiewa psalmy garstce wiernych. Dzieci kolorują kolorowanki, jakiś pan pisze smsy, a jakaś para czule się całuje. Sprawa pogarsza się przy przekazywaniu pokoju, bo wtedy już wszyscy się całują i rzucają w ramiona , a powaga miejsca znika. A jak sobie patrzę w witraż i nie mam kogo całować.

Co do łatwości. We Francji nie ma spowiedzi. Żaden ksiądz nie siedzi w żadnym konfesjonale. Drewniane wymyślne pudełka- telefony do nieba, tutaj nie istnieją. We Francji obowiązuje spowiedź powszechna, więc jak powiesz „Spowiadam się Bogu Wszechmogącemu…” to znika problem. Bez pokuty i rachunku sumienia, bez klęczenia na grochu i bez zdrowasiek w kącie. Gdzie ta kara?


Więc się każę sama. Fakt nie biczuję, nie poszczę, ale chyba najboleśniej- nie jadę na weekend integracyjny. Dość mi było tych integracji.

Franchement to nie pokuta to kara boska- wymierzona przez wielkiego Brata Erasmusa, który nie wysłał mi przelewu. Więc zostanę w swoich 10 m kw. A co tam. Popracuję nad uzależnieniem od słońca.

poniedziałek, 23 września 2013

La belle au bois dormant


Podobno jest wam zimno…

Z mściwą satysfakcją melduję stopni 25, niebo bezchmurne. Lato w pełni i nic nie zapowiada niespodziewanego deszczu. A chodniki- co dziwne nie topią się pod stopami.  Ja za to jak na prawdziwego południowca przystało sjestuję. Jest to nie do pokonania, sen lepi powieki. Zamieniam się w Śpiącą Królewnę i jest to fakt. Gdyby się okazało, że się nie dobudzę, a popołudniowa drzemka zamieni całe królestwo w chaszcze pełne róż, wyślijcie do mnie księcia. Ktoś mnie musi dobudzić- sprawa jest frapująca.Pocałunki.

Wiem że chodzą wam po głowie francuskie pocałunki (baiser avec la langue). Rekord świata to 30 godzin  podczas którego każde z kochanków spalił 7635 kcal. Ale to tylko na marginesie, bardziej zajmują mnie problemy codzienne-powitania. Trudne dylematy kiedy całować? Kogo? W który policzek? Ile razy?

I chociaż problem ten nie zabiera mi snu z powiek to jednak kulturowo musiałam się dostosować i zrobiłam mały recherche (research).

Po przyjeździe do Montpellier przeraziła mnie skala problemu. Całowanie jest powszechne i o zgrozo trzykrotne (ileż to bakterii i drobnoustrojów). Nie ważne, czy kogoś znamy 10 lat, czy właśnie został nam przedstawiony, nie istotne że obgaduję go podle za plecami i twierdzę że się nie myje- pocałować trzeba, a ominięcie kogoś to bardzo poważne faux pas. Więc by nikogo nie ominąć stają Francuzi na środku ulicy- przywitać się trzeba, w parkach i na skwerach i tarasują chodniki. A teraz wyobraźcie sobie, że zapraszacie 30 osób na grilla w sobotę. Ucałuj wszystkich trzy razy i nie zwariuj. Przyzwyczajona do jednego suchego buziaka tylko z najbliższymi przyjaciółmi i trzech mokrych tylko z ciocią Hanią nie mogę się przemóc. Z chęcią rzucam się w buziaki, gdy spotykam  drzwiach sąsiada z ławki z przodu, z przyjemnością gdy jest to kolega od siatkówki i z zachwytem gdy to przystojniak od którego kopiuję notatki, ale wszystkie nowe koleżanki to przesada. I jeszcze te obrzydliwe dźwięki które wydają niektórzy podrobieni Francuzi (czy. Erasmusi), jakby ktoś darł dres. O wiele przyjemniejsze jest jedno słodkie „mua!” które wydaje moja ulubiona (zaraz po Natalii Oreiro) Urugwajka.

Ogólna zasada we Francji to dwa całusy. Chociaż nazwałabym to raczej muskanie policzkami. Nie należy przybijać nimi piątki i wskazane jest raczej nieślinienie, i nie wydawanie nazbyt ekspresyjnych dźwięków. W niektórych regionach, tak jak na przykład u mnie obowiązkowe są trzy buziaki. Przy okazji należy zapytać „Ça va?” nie należy być jednak nadmiernie szczerym odpowiadając na to pytanie. Całowanie na powitanie dotyczy nie tylko kobiet i kobiet- mężczyzn.

Na ulicy późnym wieczorem. Dwóch postawnych facetów. Jeden tatuaż na ręce, „dwa arbuzy pod pachą” i łysa głowa. Drugi czarnoskóry, napakowany równie dobrze co drugi. Idą na piwo. Witają się- buzi buzi. Próbowałam sobie wyobrazić w podobnej sytuacji Matiego (brat kochany) i za nic nie widzę go jak przed wejściem na boisko do kosza całuje się z Jaroszem.

Mała uwaga językowa. Baiser to po francusku całować. Ale także w języku potocznym „jebać”(wybacz mamo!). Więc radziłabym się nie zwierzać francuskim koleżankom, że Ce mec baise vachement bien.” – jeśli „facet” nas tylko  pocałował na dobranoc.  Słowo bisou (buziak) jest wyrazem bezpiecznym- chociaż lekko dziecinnym. Nadal do końca nie wiem czy mogę się pierwsza zacząć witać, czy wolno mi podejść do męskiej grupy jeśli kogoś tam znam i bezpardonowo całować. Czy udawać chłodną i podawać rękę. A może niech mnie całują w knykcie. Mycie rąk to lepsza idea niż domywanie policzków wraz z makijażem.Ma to swoje uroki (drapiące poranne zarosty), więc à Rome, fais comme les Romains”( „jeśli weszłaś między wrony musisz krakać jak i one”).




poniedziałek, 16 września 2013

Perturbacje- komunikacje

Po pijaku miesza się w głowie. 
Nie wiadomo dlaczego człowiek biegnie za kimś kogo nie zna bo wygląda znajomo, sika w krzakach lub całkiem po hiszpańsku między samochodami jak już nie ma innej możliwości. Po tradycyjnym botellon (hisz. picie na ulicy) można się kąpać w fontannie (moja specjalność), całować z nieznajomymi, rozbijać butelki, tłuc szyby, rozbierać się, wyzywać jakiś facetów od salope (co nie jest mądre na pustej ulicy) i wiele innych aktywności. Wszystko to można robić. Ale jedno jest całkiem pewne. W Montpellier nie można pomylić tramwaju. Gdy przypominam sobie ile razy zajechałam w Krakowie, nie tam gdzie chciała, ile to razy tramwaj skręcił (moim zdaniem) nie tam gdzie powinien, oraz ilekroć warszawski autobus wywiózł mnie na koniec świata- to z tych kilometrów uzbierał by się obwód kuli ziemskiej.

W Montpellier  funkcjonują tylko cztery linie, a każda  z nich ma swój własny kolor. Każdy tramwaj wygląda jak długi cukierek w charakterystyczny wzór i nawet gdy widzisz podwójnie, albo nic nie widzisz gdyż właśnie włosy wpadają ci w oczy, lub właśnie zapomniałaś soczewek to nie sposób pomylić niebieskiej linii numer 1 w jaskółki z linią numer 4 całą w pstrokate kwiatki. Ile w tym celowości trudno powiedzieć. Ale już cieszę się na powstającą linię 5 tylko ze względu na „dizajn”.

Chociaż, wiele rzeczy jest zrobionych z tą komunikacją przyzwoicie- prócz ceny biletu  i braku (całkowitego braku!) nocnej komunikacji. Po ostatnim spacerze bolą mnie jeszcze nogi.Cena jedno-przejazdowego biletu to 1.40 euro. Zdzierstwo. Za 35 euro miesięcznie mam w pakiecie- wszystkie linie tramwajowe, autobusowe oraz rowery (do godziny za darmo). 
Ale „C’est la vie”

Za tą cenę mam śliczną kartę miejską zaprojektowaną przez Lacroix.

Ach tak zapomniałamWracając jednak do alkoholu. Francuzi piją niedużo i rzadko się mocno upijają. Chociaż często biorą udział w apero. Jest to skrót od apperitif  nie oznacza to jednak jednego kieliszka przed obiadem w celu wzmocnienia apetytu, ale spotkanie nie formalne i  formalne, które będzie zakrapiane alkoholem. Takie  wieczory są organizowane co tydzień u mnie w szkole (!!!)- ENSAM. Inicjatorem jest pani Sabine, która zajmuje się życiem uczelnianym. A jeśli suszy was w trakcie wykładu można skoczyć do kafejki szkolnej i tam kupić sobie kieliszeczek czerwonego Bordeaux. Francuzom wystarczy odrobina wina od razu są rozmowni. Można u nich rozróżnić dwa stany upojenia alkoholowego:

1.      Ivre- pijany
2.      Gris-„être gris” – to stan miły, bardzo pijany.
3.      Noir- „être noir”- to stan zły, parterowy



Picie wina jest tu dozwolone już od 16 roku życia, ale młodszym członkom podaje się je do stołu w rozwodnionej formie. Czy wy też wykradaliście z barku rodziców wedlowskie „baryłki”? Gdybym dostała jedną taką do ręki wcale by mi nie smakowała, ale że ją wykradłam była przepyszna. Może stąd fenomen średnio zalanych francuzów, a może to kwestia przyzwyczajenia.

Jest jedno ładne powiedzenie francuskie:

Soûl comme un Polonais- pijany jak Polak. Jest to jednak stan gody pochwały bo dotyczy osoby która dużo wypiła a mimo to zachowuje trzeźwość umysłu i sprawność fizyczną. Czyli potrafi zrobić jaskółkę po 0.5 litra. Rzadziej dotyczy też osoby o niezwykłej brawurze lub odwadze. Jest kilka wersjo etymologii tego powiedzenia i aż dwie z nich przypisują  te słowa Napoleonowi. Więc się utarło.

O i jeszcze informacje o winie. Naturalnie można jak mój przyjaciel Kajka szukać doskonałych szczepów i wybierać wina wytrawne w cenie 20 euro za butelkę, albo tak jak my upodobać sobie wino owocowe Pamplemousse i cieszyć się pełnią szczęścia. Za to słabe upodobanie alkoholowe dziękuję ci Izabello. O tego magicznego trunku można też spróbować w Polsce. Widziałam w jednym sklepie. Tutaj kosztuje tyle co litrowa woda z mniejszego sklepiku. Żanetka Leta poleca.

Salut!- wychodzę na rozwodnione piwo za 10 zł.



piątek, 6 września 2013

Wielki Brat


A więc zapoznałam. Spotkałam.

Wreszcie przyjechała Marta więc pobiegłyśmy naturalnie na ploty i jedzenie na miasto.
Wieczorem całe podekscytowane miałyśmy poznać swoich francuzów. A że ułożono w nas pary damsko męskie, to przyznam się, że spędziłam pół godziny na ubieraniu s- przebieraniu. Powód był dość prosty- najważniejsze jest pierwsze wrażenie. Umówiliśmy się na Place de Comedie. Przyleciałyśmy naturalnie spóźnione. A nasi mentorzy- z obstawą.

Swojego poznałam od razu. Jb- Żip- Jean Babtiste. Blondyn z zarostem o lekko surferskim wyglądzie. Martowy Jean był wysokim i uroczym brunetem o chłopięcych oczach. Bisous bisous- chociaż całowaniem to nie można nazwać. We Francji przy powitaniu raczej przybija się piątkę policzkami wydając przy tym przeciągłe cmok. Nie ważne czy jest się dwu metrowym drabem, czy czarnoskórym pakerem i tak się trzeba przywitać. Wyobrażam sobie mojego brata Matika cmokającego się z kumplami na boisku i za każdym razem się śmieję.  

Na dzień dobry małe faux-pas. Zaczęłam od cmokania słodkiego Jeana na którym jakoś skoncentrował się mój wzrok. Drobna brunetka skwasiła się nieznacznie. Potem obie towarzyszki dał nam chwilę na poznanie się Więc szliśmy wąskimi uliczkami Montpellier jak wycieczka. Z przodu dwie panie z tyłu mentor- polka, mentor- polka.

Wpadłam w dzikie francuskie gadulstwo. Tak jakby miesiąc, który spędziłam w Cap Ferret był zakonem z klauzulą milczenia. Podsycało mnie zrozumienie w oczach Żipa i jego kolejne pytania. Sukcesy konwersacyjne podnosiły moje morale. Więc byłam jeszcze bardzie rumiana z emocji, jeszcze weselsza i jeszcze głośniejsza, co spotkało się ogólną sympatią nawet ze strony obstawy. Połówka Żipa- nazwijmy ją roboczo Mewa, (gdyż jej imię brzmiało podobnie) była krępą, ładną, zadbaną brunetką i chyba wykluczając mnie jako zagrożenie i widząc moją otwartość rozmawiała ze mną sympatycznie. W małym klimaty cym barze postawili nam piwo z brzoskwiniowym sokiem  i zagadali chwilę. Szalonej imprezy nie było. Ale był to miły wieczór- organizacyjno-zapoznawczy. Chociaż Marta potwierdziła że pijemy dużo i czystą (alkoholiczki), że  ktoś tam wciągał dezodorant przez serwetkę (tanie ćpunki) oraz Francuzi są uważani w Polsce za egoistów (bez komentarza).


Żip bardzo się poczuwa do swojej roli. Martwi się i zastanawia nad wszystkim. Zorganizował nam wypad na plażę, zabiera mnie jutro do szkoły i wyrobić legitymacje i kartę miejską i telefoniczną i wszystko. A do tego obiecał mi wycieczkę architektoniczną po nowoczesnym budownictwie Montpellier. Więc go już kocham jak brata. Jego Mewę też lubię. I aż szkoda że nie była dziś z nami na plaży. 

środa, 4 września 2013

Prawie jak u mamy.

Co się we Francji jada.

O Francji w kwestiach kulinarnych myślimy często jedynie w kategorii serów i wina, bagietek i croissantów.  Faktycznie w każdym najmniejszym sklepiku znajdziecie szeroki wachlarz najróżniejszych win, i dość bogatą ofertę serów, warto jednak zapuścić się na głębsze kulinarne wody i nie ograniczać się jedynie do tych podstawowych symbolów Francuskiej kuchni.

Najbardziej ekstremalnym przysmakiem jaki próbowałam były ostrygi-huître. Bassin d'Arcachon koło którego spędziłam sierpień słynie z tych owoców morza i eksportuje je do innych krajów w postaci małych zarodków, które dojrzewają w regionalnych wodach innych państw. By ostryga dojrzała do zjedzenia musi mieć co najmniej 3 lata. Nie, nie jest gotowana. Jest zjadana na surowo jeszcze żyjąc- wtedy jest najlepsza. Rodzina u której mieszkałam zajadała się górami tych muszlowców. Eleganckie stosiki leżały na lodzie udekorowane ćwiartkami cytryny.  Ostrygi zamawiane  z restauracji są już zazwyczaj otwarte. Francuzi do jedzenia ich używają specjalnych małych pół okrągłych widelczyków, lub po odcięcia mięśnia przy skorupce wypijają wraz z wodą. Ich smak porównuje się do morskiej bryzy. Faktycznie jest zimna i słona. Ja określiłam to bizarre, Izabella zaś interesant.
Bassin d'Arcachon hodowla ostryg


Jeśli jesteśmy przy owocach morza… Mule to bretońskie danie. Izabella mój specjalista twierdzi, że wszystko co bretońskie jest pyszne. Faktyczne mule są smaczne. Czarno, granatowe skorupki pod wpływem gotowania otwierają się, pokazując wewnątrz jasne delikatne mięso. Te które jadłam były podawane w kremowo-maślanym sosie, który cudownie wyjadało się maczając w nim bagietkę.  Smaku jednak nie można porównać do kurczaka czy ryby. Mięso ma delikatną strukturę i konsystencję, słone, słodkawe w ostatnich nutach na języku.

Quiche. To francuskie ciasto na słono. I nie jest to ciasto które można by porównać z kruchym ciastem na tarte jakie przywykliśmy przygotowywać w Polsce. To tak jakby połączeni ciasta francuskiego i kruchego, o bardzie zwartej konsystencji. To tych najbardziej znanych należy Quiche Lorraine, który jest chyba najbardziej podstawowym z serem. Ale wartym spróbowania jest Quiche Chevre z kozim serem. Chociaż za kozim serem nie szaleje to w tym wydaniu bardzo mi smakowo wał. Jako pomysł na lunch, idealne bo bardzo pożywne, często z warzywami. Po ugryzieniu wylewa się z niego soczysty sok z warzyw które są wewnątrz. Polecam na zimno. Po podgrzaniu ciasto traci swoją chrupkość i sprężystość, a subtelne i chrupiące danie zmienia się w rozmokłą papkę.


Gallete- jeśli sobie to właśnie tłumaczycie na naleśniki, to jesteście w błędzie. Faktycznie wyglądają podobnie, ale jest jedna podstawowa różnica- mąka. Ta używana do zwykłych naleśników jest po prostu pszenna. Ale nie w przypadku gallete. W restauracjach specjalizujących się tym daniem można wybrać spośród wielu różnych propozycji nadzienia w naszym guście,  zawsze na słono. Widziałam w karcie nawet takie, których jednym ze składników był beurre d’escargots czyli masło ze ślimaków. Nie zdecydowałam się. Trochę żałuję. gallete podaje się je złożone w zgrabny kwadracik w towarzystwie cydru. Próbowałam dwa smaki tego dania. Pierwszy- cztery sery. Bardzo sycący pyszny i słony. Mój drugi raz był ze szpinakiem i jajkiem, żółtko jeszcze surowe rozpływało się po przebiciu delikatne błonki. Ale niestety ten wybór był nieudany ze względu na ciasto, które zamiast chrupiące kleiło się do talerza. Słabą wybrałyśmy Crêprie w Arcachon.



 

Crêpe- nie mylić z  to naleśniki na słodko. Narodowym deserem są  crêpz Nutellą, ale świetne są też z cukrem, słonym karmelem czy kremem z kasztanów. Chociaż krem z kasztanów to ja bym mogła w każdej postaci- najlepiej sauté.


 


Cannelés Bordelais słodkie mała zakalce prosto z Bordeaux. Kształtem przypominają małe babki wielkanocne. Są to jednak ciasteczka na bazie rumu o sprężysto-chrupiącej skartelizowanej skorupce. Smakiem przywodziły mi na myśl figę, chociaż w tej refleksji byłam osamotniona.


Macaronse- cecha podstawowa są po prostu piękne. Francuzi mają ich w milionach kolorów i kochają je za idealny kształt, piękne kolory i burżuazyjny charakter. Są to drogie cacka do jedzenia. Maleńkie ciasteczko to koszt  1 euro. Sam cukier i słodki krem pomiędzy w  smaku jaki zapragniesz. A wszystko to 3 sekundy tęczowej radości. Te ciasteczka są tak ściśle powiązane z francuską kulturą, że na stałe weszły jako motyw do mody w postaci dodatków. I tak można mieć srebrną bransoletkę z motywem, torebkę, zawieszkę, breloczek.
O innych odkryciach będę informować na bieżąco.



Tym czasem jak na studentkę przystało zajadam się jogurtem naturalnym.
Bon appetit! 

Z miejsca

A więc tak jestem we Francji.
Od miesiąca. Uczę się. Przywykam.
Rzuciłam się na głęboką wodę na dzień dobry- czyli w rodzinę Francuską i było to najlepsze co mogłabym zrobić. Bo było to jak skakanie do zimnej wody. Pierwszy chłodny szok, a potem ciało przywyka. Kultura i klimat odmienny. I chociaż może nie tak jakbym wyjechała do Chin, ale zupełnie jest mi inaczej. Drzewa inne.
Będę was informować na bieżąco o postępach  mojej francuskiej edukacji kulturowej.
Zakotwiczona chwilowo w Montpellier.


czwartek, 25 lipca 2013

Wsi

 Zaraz wyjeżdżam. Na pół roku. To wydaje się prawie być jak "na zawsze", "na wieki" takie to płytkie swą oszukańczą głębią. A tak się żegnam. A tak się przytulam. A tak się tym pieszczę. Chociaż dużych słów nie lubię. Bo miło jest cierpieć, że na razie szlaban na te widoki i kwiaty, na duszne od słońca i traw łąki wsi moich dziadków. Więc się cieszę. Leżę w tej sieli, zieleni wdycham zapach siana. Po prawej nodze chodzi mi mrówka, po lewej biedronka. Jakiś kłosek drapie mnie  czule po czole . Szczekają we wsi psy, szepczą kłosy, terkoczą traktorki, jazgoczą w sadzie ptaki. I tak mi dobrze.

środa, 10 lipca 2013

Nie spotkamy

Podróże pociągami to mój ulubiony sposób przemieszczania się. Siedząc w wagonie, przy brudnej szybie, z trzepoczącą granatową firanką na średnio wygodnych fotelach czuję się jakbym grała w starym filmie, a wagon był tylko atrapą. Za oknem leci taśma z rolki z krajobrazami, miarowe tętno powietrza łopocze zasłonami. Szyby nad siedzeniami są brudne i popękane, nie mam gdzie postawić nóg, a wychodzą na korytarz zawsze się potykam o współpasażerów- a mimo to uwielbiam pociągi. Zawsze czekają w nich przedziwni ludzie. A jest to trochę jak w gabinecie psychologa, tylko lepiej. Jesteśmy sobie obcy, nie spotkamy się już więcej i zaczynamy rozmawiać. I tak telefon przepełniony mam dziwnymi znajomościami- Iloną studiującą aktorstwo w Krakowie, Dominiką prawie prawnikiem ze Szczecina, Tomkiem studentem politechniki, Davidem couchem. Mnóstwo było też znajomości z założenia z nadzieją na NIE kontynuowanie np. z Ewą co jest studentką turystyki i straciła dziewictwo z Turkiem, gdy pracowała jako rezydent w jednym z kurortów, albo z Jarkiem co uczy się pilnie i jeździ co tydzień do domu expresem Inter City, był też starszy elegancki pan Co pracował dla ONZ znał 6 języków i tłumaczył mi, że zdrobnienia zależą od narodowości, tłumaczył mi jak buduje się w Afryce, oraz jak pogodzić zwaśnione plemiona i stworzyć z nich państwo patrz Sudan, był także Poważny człowiek co się zajmował energetyką w Polsce i podobało mu się jak rozwiązuje konstrukcje belek, psioczył na temat kryzysu energetycznego i elektrowni jądrowej, która nigdy nie powstanie, zakochałam się w dwóch starszych przyjaciółeczkach co częstowały mnie własnymi ciastami i polubiłam prostego faceta co kochał swoją żonę i pokazywał mi zdjęcia swoich dzieci. Zaprzyjaźniłam się w pociągu też z parą Australijczyków- ojcem i córką oraz próbowałam swoich sił w rozmówkach francuskich. Usłyszałam parę ciekawych historii z życia i parę raczej nużących.
Dzisiejsza jednak znajomość była chyba jedną z tych ciekawszych. Może zacznę je spisywać lub kolekcjonować.
 Na początku przedział jest scena. Aktorów dwóch.
-Jaki masz numer miejsca?-ja.
-55
- Mogę ci zająć…
-Nie lubisz jazdy tyłem?  Mnie to wszystko jedno i tak zaraz zasnę. Jak padnę…
-Zmęczony?
-Jechałem dziewięć godzin na rozmowę o pracę i spałem tylko 2 godziny, ale i tak mnie nie przyjmą,..
-PIWOOO JASNE PIWOOO, PIWOO JASNE piwo?- na scenę wkracza dziad z plecakiem.
-Jakie pan ma?
-Tyskie
-Po ile?
-6
-5
- Dobra
-Chcesz?
Kręcę  głową. Widać nie przekonująco bo mówi:
-Dwa  proszę.
Typ człowieka niebrzydkiego i nieładnego. Twarz taka, że wszystko zależy jak go ubrać- twarz plastyczna, równie dobrze pasował do niej przyklejony sztucznie uśmiech, co gniewne spojrzenia buntownika. Tak samo prawdziwie wyglądał by w glanach jak i w wykrochmalonej koszuli. Trzymam w ręku książkę. Chcę czytać, ale w myślach zgodziłam się na to piwo co stoi prze de mną. W przedziale jest duszno a z puszki uciekają mi bąbelki. Bardzo chce mi się pić. Od razu rzuca mi się w oczy zawieszony na jego szyi srebrny różaniec i krzyż na drewnianych koralikach.
Waham się- chrześcijanin czy żigolo.
-Bo widzisz to wszystko zależy od uśmiechu. On mówi 6, a ja 5.
-Dobierasz uśmiech do osoby? Czy sytuacji?
Od tego pytania zostałam brutalnie wprowadzone we wszelkie arkana manipulacji. Uświadomiona, że na wszystko są sposoby i WSZYSTKO mogę mieć. Rozwój osobisty jest najważniejszą rzeczą w życiu, która zapewnia szczęście i dzięki samokontroli i pracy nad sobą jestem w stanie wszystko uzyskać.
PRZEKUWAJ MARZENIA W RZECZYWISTOŚĆ. NIE MA NIC ŁATWIEJSZEGO!
Powinnam była siedzieć z notesikiem i długopisem i namiętnie notować. Spojrzałam na grubą cegłę białej książki leżącej obok niego. Z okładki uśmiechał się facet w garniturze o amerykańskim śnieżnym i aż bolesnym uśmiechu, w garniturze lata 90. Nie zapamiętałam tytułu, ale głupio zapytałam o treść. Wykład toczył się dalej, a ja zgadzałam się buntowałam przeciwko temu co mi mówił. Bo jeśli można dziewczynę zdobyć za pomocą triku:
Pokazujesz pusty nadgarstek
-Cześć, która jest godzina?
Dziewczyna odpowiada. Dziękujesz.  Należy odejść by wrócić się po 10 sekundach. Z zegarkiem w dłoni i tekstem:
-Tak naprawdę to mam zegarek, ale od razu zwróciłem na ciebie uwagę i nie wiedziałem jak zagadać. Umówisz się ze mną na kawę?
Jeśli wszystkie pochłaniają „komplementy” w typie :”Ta sukienka wygląda na Tobie nieźle” to jest naprawdę źle. Jeśli na wszystko istnieją techniki, to czy to nie zabiera nam własnej osobowości? Czy to nie jest oszustwo? Jak cichy miś zamienia się w tygrysa to tak jak owca w wilczej skórze, a potem rozczarowanie.
 Siedząc naprzeciwko tego chłopaka czułam pewien delikatny fałsz. Ale było to jak z piosenki „sztuczny miód”- fałszywe , ale zjadliwe. Wyuczony sposób działania na rozmówce wszedł mu już w krew, ale sprawiał, że mnie cały czas intrygował. . Przy tym wszystkim był jak iluzjonista co tłumaczy swoje sztuczki. To co opowiadał mimo, że nie było powieścią ciekawiło mnie i chociaż się nie zgadzałam to się zgadzałam. A gdy wypiłam piwo to się kłóciłam chociaż nie potrafiłam przeforsować swoich argumentów- co też jest oznaką, że zostałam zmanipulowana- nie tylko spita.  Chociaż po wygranym zakładzie dostałam jeszcze Kasztelana, którego podzieliłam nie równomiernie z przegranym.
Nawet nie wiem kiedy wszedł temat rodziny i płynnie seksu. Był to chyba jedyny chłopaka, który przyznał się dość szczerze, że ma małego penisa i lubi grę wstępną. Twierdził, że rozkosz kobiety jest równie ważna co faceta i „na śniadanie następnego dnia trzeba zasłużyć”. W jego życiorysie przewinęła się też dziewczyna z którą chciał się ożenić, ale się między nimi zepsuło i decyzja porzucenia  domu w wieku 18 lat- od tak. Jego matka jest malarką, ojciec słabym kochankiem, babcia tak zwanym moherem, a on ambitnym, niskim 22 latkiem. Ma pokręconą moralność i jest silnie wierzący chociaż na swój sposób. W typie islamskim- jak allah nie widzi to można wszystko. Aż się zrobiło tak szczerze, że cały ten wystudiowany coucherski ton opadł nawet nie wiem kiedy i siedział naprzeciwko  cały cichy, bez tego wcześniejszego nakręcenia i chodzącej cały czas nogi, bez tego strasznego speedu.
I opowiadał mi o koszmarach które go dręczyły, o strachu który go nawiedzał, i o czymś ciemnym co w nim nadal siedzi i czego się boi. Zaprzestał tej gestykulacji, którą tak czarował. I chyba tym mnie trochę urzekł.  Bo przyglądałam się mu zaciekawiona w tym dziwnym przedziale i miałam ochotę jechać dalej. I wisiało jakieś napięcie w powietrzu.
 Bo to była podróż. Bo się nie spotkamy nigdy więcej. Bo powiedzieliśmy sobie za dużo. I bo show must go on.

Często wydaje mi się że pociąg to taka maszyna co funkcjonuje poza światem i poza czasem. Dlatego usprawiedliwia każdą szczerość, a aktorzy mają przerwę. Scenka skończyła się po pierwszym akcie. A potem bezmaskowość przedziału, i peron jak nowa scenografia.
Sammy Slabbnick

środa, 3 lipca 2013

Boski hedonizm wśród poziomek

Zapomniałam jak smakują poziomki. Ich zapach jest uderzająco-uzależniający, 
wchodzi w krew. I gdy na klęczkach w długiej sukience zbierałam je  w chaszczach na nowym cmentarzu wygrzebując spomiędzy długich źdźbeł trawy czerwone wielkie jak truskawki jagody to nie czułam się jak świętokradca, ale jak błogosławiona. Miejsce w którym tak bluźnierczo oddaje się zmysłowemu obżarstwu było ogródkami działkowymi, gdy jednak Tomaszowska nekropolia przestała wystarczać zachwaszczony i już dawno opuszczony teren zaorano. Ziarna jednak nie giną i już od wielu lat wśród wysokich na półtorej metra pokrzyw ( prawie moje wzrostu) grasuję ja. Komary zjadają mnie żywcem, ale gdy odsłaniam kolejne liście, a spod nich wyłaniają się owoce to nie mogę się powstrzymać  by nie zbierać dalej.  Myślę sobie co myślą sobie. Bo w końcu tu leży czyjaś babka, mąż, dziecko. A ja w chaszczach siedzę. Ale niebo jest takie błękitne, komary tną tak zawzięcie, a poziomki są takie słodkie, więc skubię dalej z wyrzutami sumienia. Gdyby się zastanowić głębiej to ziemia cmentarna jest święcona, z tej ziemi wyrasta poziomka, to czysty dar niebios  i bilet do nieba (w pewnym sensie). Egoistycznie dłubię dalej. Wystraszyłam bażanta, który z suchym trzepotem skrzydeł uniósł się w górę. Też święte zwierze. I naszły mnie rozterki religijno-moralne, powstałe pod wpływem słońca i przemęczenia zapewne.

Zaszła poprzedniego dnia następująca rozmowa:

-Aguniu.
-Tak, babciu?- mówię ja tonem niezainteresowanym.
-Bo widzisz jak byłam w Gierszwałdzie na pielgrzymce to tam było takie cudowne drzewo. A kościół taki wielki był i piękny. I to miejsce cudowne za szybką gdzie się Matka Boska pojawiła pastuszkom, a nasz Ojciec pobłogosławił. No i tam w sklepiku kupiłam taki materiał – wzrok na kiepskiej jakości tkaninę z wyszytą literą M- jak Maryja, byle jak zrobione- i ksiądz proboszcz mówił, że jak się przyłoży do tego miejsca…
-To promieniuje?
-Nie mów tak, wierzący katolik to wierzy. Takie miejsce cudowne gdzie tam się Matka Boska objawiła. To w portfelu trzeba nosić. I tak mam dwa i myślałam że dam Tobie albo Mariuszowi.
-Daj Mańkowi on jest bardziej narażony.
A tu moja babcia jakby porzuciła wątpliwość komu się należy święta szmatka.
-Nie, no Tobie Aguniu, jak wyjeżdżasz.


I wtedy się zastanowiłam- gdzie kończy się wiara, a gdzie zaczyna kupczenie? Gdzie jest bajka, a gdzie cud? Wątpliwości nie mam-Bóg jest, ale gdy w dobrej wierze kochająca mnie kobieta wciskała mi zafoliowany cud to czułam dotkliwy niesmak. Wstydziłam się za nią, za siebie, za kościół i nawet medalika się wstydziłam na szyi. Czułam się tak jak, gdyby wmawiano mi że prezenty pod choinką to przyniósł Mikołaj. I faktycznie Mikołaj istniał, i to prawda wszystko tylko bardzo wypaczona i wykrzywiona, a prezent to niekoniecznie dzieło zmarłego biskupa. Łatwiej było mi sobie wmówić, że od cmentarnych poziomek zostanę świętą niż to że, dostałam cudowną chusteczkę  co się na chłonęła sanktuarium w Gierszwałdzie i teraz chroni mnie przed wszystkim, a szczególnie chroni mnie od spadających samolotów, zatruć serem camembert, francuzów napastliwych, zepsutych win i olbrzymich meduz Lazurowego Wybrzeża. Jak daleko sięgają magiczne mocy Gierszwałtu i czy to Politechnika nauczyła mnie suchej pragmatyczności? Czy prawdziwa wiara to  wiara w święte drzewo Świętej Lipki, kamienie wypalonego Mejugorje  i ciemne wejrzenie Czarnej Madonny? Gdzie mój artystyczny mistycyzm? Czy to budownictwo nauczyło suchości rozumowania, do tego stopnia , że nie uwierzę iż sama nieskończona moc Boga (lub jak inaczej go zwą) cud sprawiła? W „Zwierciadle” przeczytałam wywiad z niejakim doktorem Ebenem Alexandrem, który doświadczył śmierci i co dziwne przeżył. Relacje jego z zaświatów sprawiły, że śmiałam się z niego szczerze, bo takiego kiczu w niebie nie zniosę.
 Fruwanie na skrzydłach motyla?- Nie, dziękuję. 
Zmysłowym jestem konsumentem religii , ale tylko w dobrym tonie. Wyznaję dobro, hedonizm i Boga, ale takiego, który nie ześle na mnie pioruna, że raczę się poziomkami co na cmentarzu rosną.


wtorek, 2 lipca 2013

Zielone winogrona

Jadąc z Krakowa pociągiem wystawiłam swoją kręconą głowę za okno. To była ta przyjemna pora zmierzchu.  Pociąg był do Tomaszowa Mazowieckiego.

 Nuciłam sobie:


 Widziałam pola nad którymi zbierała się szarawa kołdra mgły. Na horyzoncie ciemniał las oddzielający brunatno złote pola od różowego nieba. Czułam zapach tego małego miasteczka przesiąknięty wonią kominów i spalonego węgla, dymu unoszącego się z  małych domków wzdłuż nasypu. Napełniło mnie to dziwnym spokojem, który czuje się w dzieciństwie i przypomniała mi się jazda na bagażniku roweru babci, gdy Tomaszów był miastem znanym z doskonałych garniturów firmy Pilica, gdy w małej szklanej kuli w pokoju zastawionym meblościanką wypełnioną kryształami pływała złota rybka otrzymana w prezencie od Pawełka, gdy chodniki były mniej dziurawe, a przy każdej ulicy rosły wierzby co wyglądały jak pałki z długimi witkami. Naszedł mnie dziwny i tkliwy sentyment do rynku, gdzie kupić można wszystko co pachnie kiczem oraz wysłuchać najnowszych hitów discopolo, do wielkich kamiennych donic na Placu Kościuszki wypełnionych paskudnymi czerwonymi pelargoniami, do łuszczącej się muszli koncertowej, gdzie odbywałam swoje pierwsze publiczne występy przed wąską publiką czyt. babcią.  Ta tkliwość jest złudna, oszukańcza, zmienia mój obraz miasta. Nie widzę go takim jakim jest – zapijaczonym, zabrudzonym, mdłym. Jest w moich dziecinnych wspomnień miejscem czarownym i magicznym. Nikomu nie podoba się śmierdząca Wolbórka, nikogo nie zachwyca jaskółcze ziele, nikt nie kocha Panny na Niedźwiedziu, i nie docenia walorów estetycznych PRL-owskich pomników które przedstawiają „niewiadomoco”. Nikt nie lubi Warszawskiej wylotówki, nikt nie kocha piachu na ulicy Jagiellońskiej, która po deszczu jest rzeką, nikogo nie hipnotyzują dwa wysokie kominy producenta płytek, które mrugają czerwonymi światełkami… Nikt tylko ja.  Więc wdycham smog -nie mgłę, wilgotny i ciężki, zachwycam się płaskością pól, drży mi głos i chętnie podzielę się zielonymi winogronami z kimś co też ma okulary smarkacza na nosie i dostrzega rzeczy takimi jakimi są.