sobota, 31 marca 2012

ARSmutek


Znana zasada mojej mamy- JAK UMYJESZ OKNA TO WTEDY ZAWSZE PADA nieodmiennie jest aktualna. To na pewno klątwa rodzinna. Przyszła wiosna więc wymyśliłam sobie porządek i mam za swoje. A mówili że będzie brzydko! No, ale ja jak zwykle znowu nie o tym.

Kraków jak wspomniałam zalał deszcz, biedne fioletowe krokusy, które wybiły swoje łebki z twardej ziemi, nie rozłożyły się nawet, z tej wilgoci i stoją sztywne i smutne w błocie. Poprzedniego dnia przysypał je grad wielkości zielonego groszku, więc nie warto ruszać się z domu bez czerwonej parasolki. Więc z czerwoną parasolką i z Rudą poszłyśmy do kina. Na „Ostatnią miłość na świece”- film sensualny, przyznaję się, ja nieczuły głaz miałam piekące łzy, które jakoś się tak lały, a że pogoda wspierała dodatkowo…
Ale i nie tylko dlatego polały się me łzy czyste, rzęsiste. Siedząc w moim ulubionym kinie ARS, zdałam sobie nagle sprawę, że to koniec i niedługo moje pozdzierane obcasy tam już nie staną. Studyjne magiczne i klimatyczne kino, w którym śmiałam się głośno, zasłaniałam oczy ze strachu, wtapiałam się w fotel etc. MA ZOSTAĆ ZAMKNIĘTE.

Ale zacznijmy od początku.

Kino Ars mieści się w narożnej kamienicy przy ul. św. Jana i św. Tomasza na Starym Mieście.  Powstało w miejscu kina Sztuka z 1916 roku. Zamkniętego 1980 roku. ARS powstał 1995 roku i już (niech ja policzę) od 17 lat istnieje. Jego nazwał wzięła się od Sal Kinowych Aneks Reduta i Sztuka. Jest jeszcze maleńka sala Studio w której są tylko cztery rzędy i ekran wysoko pod sufitem. Każda z tych sal ma własny unikalny charakter nie spotykany już w żadnych ohydnych multipleksach i jest jeszcze miejscem, które można nazwać prawdziwym kinem w pełnym tego słowa znaczeniu. W Sali Reduta nie można jeść. Nie szeleści nikt chipsami i nachosami, nie bulgocze Cola i nie siorbią małolaty. Nie spotkałam tam jeszcze żadnych komentujących głupio, charczących durnowato i klaszczących w trakcie. Jest to właśnie to kino gdzie Urszula wchodzi nie płacąc za bilet, a w powietrzu unosi się jak by to powiedziała pani Aldoory „fluid artyzmu” Wieczorami pełne sale, długie kolejki do dwóch ledwie kas i maślany zapach popcornu bez wielkich tekturowych pudeł. Tam ludzie wciąż chodzą „ubrani” do kina.  A filmy są mieszane, ale zawsze dobrze dobrane. Nie tylko te wyjątkowo offowe i artystyczne, ale i te mądrzejsze popularne. Do tego spotkania z aktorami, reżyserami, festiwale i cykle, tanie bilety i świadomość, że idąc do kina w sumie robi się coś ważnego.

Co więc się stało? ARS cieszy się wielką popularnością w całym Krakowie, odchodzi się już od błękitnych, wielkich i ordynarnych multipleksów- ludzi dużo, a jednak puszczanie mądrych filmów nie jest opłacalne. ARS (kochany) nie puszcza reklam przed seansami. Niedostaje więc za to pieniędzy. Żyje tylko z seansów, na które bilety są stosunkowo tanie. (Teraz wszedł cykl SZTUKA ZA 5ZŁ na ten przykład)
A właściciel kamienicy (człowiek widocznie zły i podły, a do tego głupi) dogadał się z Carrefourem. Pozostała tylko sprawa jak wykurzyć kino z lokalu który chce się wynająć za lepsze pieniądze… Bardzo proste. Podnieść czynsz o 100%. Oczywistym stało się, że zapłacenie takich pieniędzy nie było możliwe. Kino więc zostanie zamknięte, a w tym miejscu gdzie ja płaczę staną długi sklepowe pułki. I tak oto jak zwykle idea przegra z konsumpcjonizmem. Więc Spacerując po Krakowie, spluńcie w miejsce gdzie wisieć będzie szyld francuskiego supermarketu, pomyślcie czule o właścicielu kamienicy (można też w myśli po francusku coś ładnego powiedzieć) i poszukajcie sobie innego miejsca by się ukulturalnić.

 Popłaczę jeszcze trochę. Napiszę list z pogróżkami, pomoknę i pomyślę. Może mi się uda otrząsnąć z niebieskich oczu Evana, zapachu miękkich foteli i skrzypnięć drewnianych schodów, mroku Reduty i czarnych myśli.



poniedziałek, 26 marca 2012

Kładka była zła, skąpały się pieski dwa.

Nie będę tu robiła wykładu o mostach. Chociaż konstrukcja jest fascynująca! Profesor Doktór  Habilitowany Magyster Architektury bożyszcze Janusz Rębielak, człek ze wszech miar mądry wyjaśnił nam ku mojemu głębokiemu zaskoczeniu, że most to jest belka wieloprzegubowa! Czyli tą są takie położone na sobie klocuszki nawet nie przyklejone. A most jest utwierdzony do brzegu TYLKO z jednej strony! O zgrozo. Teraz ostrożniej chodzę przez mosty z dojmującym uczucie, że wystarczy, że mocniej skoczę, a on się przesunie. W każdym razie nie tylko z małej architektonicznej ciekawości, ale głównie z przypadku znalazłam się na MOŚCIE MARII CURIE SKŁODOWSKIEJ czyli MOŚCIE PÓŁNOCNYM. Po wielu bólach i latach w końcu udało im się go wybudować, choć nie obyło się bez ofiar. Niejaki pan prezydent skończył swój żywot, a to przecież on całym sercem „wspierał” ten projekt blokując kolejne przetargi i o mały włos nie został jego patronem, a także paru robotników spadło i było rannych co uniemożliwiło budowę na jakiś czas. Do tego jeszcze powódź, susza i inwazja komarów. Połowa plag  egipskich i wszystko przeciw. Trzeba więc był zbadać to wyczekiwane cudo.

A więc Kicia, Kiewel , były niedoszły, ora ja w nowych spodniach postanowiliśmy się przejść. Ludzi mnóstwo, nie da się przecisnąć, trzeba przeskoczyć czasem gdzieś za bramkę, by uniknąć podeptania pieska lub trzyletniej blondyneczki. Nie mogę jednak ukryć mojego wielkiego rozczarowania. Nie, nie imprezą, bo było wszystko- i balony, i muzyka (polskie hity), i światła i fajerwerki, i świecące się włosy, i parada starych samochodów, i dziewczynki udające pierwiastki chemiczne ( Maria Curie nie?!), i ludzie i wszystko jak trzeba tylko…. ten most. Od tak sobie kładka na Wiśle! Zero charakteru, nowoczesnej ciekawej formy. Zastanawiam się czy to przez oszczędności, czy może nadmiar praktyczności uderzył im do głowy, ale na pewno nie jest to Świętokrzyski, ani Siekierkowski, od taki zwykły żelbet i stal. Zawiodłam się strasznie. Tym bardziej, że niedawno napatrzyłam się na cudowny most który mają wybudować w Seulu- kształtem przypominający nartnika, wielopoziomowy, Most nie tylko jako sposób przemieszczania się prze rzekę, ale i miejsce publiczne- bo i biblioteka i kina, czytelnie, kawiarnie, przystanie, sklepy, galerie i Bóg wie co jeszcze. Więc jak sobie pomyślałam to cieszyłam się, że idziemy do centrum…

A tam nie powiem zrobiło mi się jeszcze bardziej smutno, bo przyzwyczajona do Krakowskiej gorączki sobotniej nocy, taka cisza, na Starym Mieście, diabeł mówi dobranoc, a wiatr ma pętle na małym Rynku. Ostatecznie znaleźliśmy sobie miejsce w Harendzie i było miło. Miło do rana. Zegar przestawiony na godzinę później i moje wielkie zaskoczenie jak głośne są ptaki o 5 rano. Podobno zmęczona i zmarznięta, zanim położyłam się spać zdążyłam się wykąpać, najeść, poczytać i jeszcze wiele innych małych czynności. Gdyby Matik był niespał, wypomniałby mi znowu sytuacje z wyprowadzaniem Puszeczka i oszukiwanie biednych chłopaków bardzo mętnymi wymówkami.
Most jak most. Warto jednak się przejść, popatrzeć z kładki w odmęty Wisły, ewentualnie skoczyć i zasmuć się jak zwykle, że w Polsce praktycznie nie oznacza piękne…

Most Marie Curie Skłodowskiej- Warszawa



Most Paik Nam June arch. Byung Ju Lee Seul

 



czwartek, 22 marca 2012

A taka Góreczka

Tak jak Warszawskim symbolem jest Syrenka tak Krakowskim Smok Wawelski. To oczywista rzecz.
Ale jak dla Warszawiaków święty jest Chopin i Maria Curie Skłodowska tak dla krakusów niejaki Karol Wojtyła i Kościuszko to symbol cnót wszelkich  i co dobre i piękne to na to z nieba patrzy wódz Tadeusz. Tak więc mamy plac Kopciuszki, ulice Kopciuszki, skwery Kopciuszki, pomniki Kopciuszki, płyty upamiętniające Kopciuszkę, i miejsce gdzie Kopciuszko ślubował, i sklep też się Kopciuszki znajdzie, a do tego bieg Kopciuszki za dwa dni, a co najważniejsze dominujący nad panoramą Kopiec- wiadomo Kościuszki też.

Ostatnio gdy była Kicia i Aleczka siedząc na Błoniach padło trudne pytanie.
Wtf z tym kopcem?

Trzeba mu przyznać że jest śliczny, regularny, wygląda jak wisienka na torcie, moje ukochane ciasto „cycki teściowej” lub kopiec kreta. Regularny, aktualnie pożółkły wijący się wąziutką ścieżką do tarasu. Wstęp na to cudo 8 zł- gdyż jako obiekt zabytkowy wymaga ciągłej renowacji, a środków ciągle brak.  Już w pierwszym tygodniu zostałam poinformowana, że podobnie jak z Bramą Floriańską wchodzenie na ten obiekt jest surowo zabronione w pierwszym semestrze jeśli się chce go zaliczyć. Nie warto się jednak tym zupełnie przejmować, gdyż zdarzyło mi się wejść na szczyt i zaliczyć wszystko na czas. Ścieżka na maleńki tarasik widokowy na samym czubku wije się stromo, białymi kosteczkami. Z daleka to wszystko wygląda na wielkie, wysokie, dalekie i straszne góry. Podejście jest jednak ładne parkowe płaściutkie i delikatne wśród dębów i klonów.  A wejść się opłaca, po podobno (ale mnie nie było dane), gdy jest mała wilgotność w słońcu można zobaczyć Tatry (na jakie góry ja paczę ciąg dalszy), pochłonąć miasto i  napatrzeć się na nową Hutę z daleka by się tam osobiście nie musieć wybierać.  Albo oświadczyć. Jak się dowiedziałam jest to ulubione miejsce, do wykonywania właśnie takich romantycznych gestów. Pretensjonalna, ale bardzo popularne, i aż tam tłoczno od zakochanych par.

Po co jednak usypali?

Przed oczami stanął mi tylko obrazek z kolorowej dziecięcej książeczki, na której to mieszczanie krakowscy w strojach jak na mój gust średniowiecznych nieśli worki z piaskiem i własnoręcznie kopiec usypywali- wspólnie. Pekate buźki dzieci, śliczne twarze matek i każdy "w czynie społecznym". Powiedziałam. więc co wiedziała, Dorzucając, że to forma oporu była w rocznicę narodową przeciw zaborcom.  Kicia uwierzy we wszystko co jej powiem nie wiem dlaczego… ( powracająca sprawa z tasiemcem  co wychodzi kolanem i wiele innych). Było mi więc głupio, że być może znowu wcisnęła biednej Izusi jakieś kłamstwo z którym on będzie musiała żyć, a potem wyśmieją ją znajomi, ona wyjdzie na głupią, ja na mitomankę (słusznie zresztą) i znów dostanę burę. Sprawę postanowiłam zbadać dogłębnie skoro już tu mieszkam.

Zacznijmy od Kopca. Jest to budowla przeznaczona na chowanie zmarłych. Zanim jeszcze Cyryl i Metody ogniem i mieczem zaczęli Słowian nawracać to właśnie między innymi w taki sposób zwłoki chowano. Dowodem jest kopiec na wpół legendarnego Kraka czy Wandy. Trzy lata po śmierci Naczelnika Tadeusza Kościuszki, dokładnie w rocznicę, w porywie serc w 1820 postanowiono utworzyć symboliczny jego grób.
Co do tej ziemi znoszonej przez mieszkańców to nie do końca. Faktycznie ziemię zwieźli własnoręcznie chłopi z miejsca bitwy pod Racławicami. Z czasem, gdy rósł Kopiec rozszerzały się i pola bitew o niepodległość więc regularnie dowożono też ziemię nasiąkniętą krwią, też i z innych miejscowości, Maciejowic, a nawet z samej Ameryki (gdzie Tadeusz się „wsławił”).  
I tak powstał. Potem jego losy był bardzo zawikłane. Co i rusz ktoś chciał go zburzyć. Procesje Patriotyczne na szczyt, msze i modlitwy za Ojczyznę. On niszczał, ulegał erozji pozbawiony funduszy, w 1998 roku mało co się całkiem nie zawalił, przez powódź i specjaliści z Politechniki Krakowskiej odbudowywali go niemal od nowa z tej samej ziemi. 
Dość, że jednak nadal istnieje. W trakcie renowacji zakopywano w nim jednak najróżniejsze rzeczy, które mają być symbolem czasów i przemian. I tak oprócz pamiętnika budowy z XIX wieku, kopacz znalazł by też Tygodnik Powszechny z kazaniem o miłosierdziu  Papieża Jan Pawła II, które wygłosił na Błoniach, płyty z dokumentacją budowy, plakietka Solidarności, srebrna moneta pamiątka 20 lecia pontyfikatu wyżej wymienionego, Konstytucja III Rzeczypospolitej i jak na konserwatystów przystało czarny emaliowy Krzyżyk, pamiątka po stanie wojennym. Słowem same skarby. Kopać się opłaca. Szukajcie pod wielkim granitowym kamieniem przywiezionym z Tatr na samym czubku, z napisem „Kościuszce”…

Darmowe wejście jest w święta narodowe- 3 Maja i 11 Listopada. Cenna informacja.
Wyspiański też lubił- widok z pracowni.

O i uprzejmie donoszę, że na Plantach zakwitły przebiśniegi na biało- śliczne. Śniegu nie ma już dawno- trochę się spóźniły, wpadły w sen zimowy widocznie. Na fakt ten zareagowały gołębie i łażą alejkami w parach. Gruchają i doprowadzają do furii Putka. Jedna parka, nawet nie najbrzydsza, zadomowiła się też w naszej kamienicy i właśnie buduje gniazdo. W dzień wagarowicza- gdy wagarowałam na balkonie, uparcie w zimnym słońcu, trzęsąc się tylko troszeczkę, przyłapałam ich na szukaniu gałązek i wpychaniu ich za dużą rurę przyczepioną do zewnętrznej ściany budynku. Wiadomo wiosna. Dopóki nie naruszają mojej przestrzeni osobistej czytaj balkonu, dopóty nie zainstaluje „ANTY BIRD SYSTEM”- stosowanego na szeroką skalę w całym Krakowie- wiadomo SZPIKULCE NA SRAKULCE.
Wracam do Stolycy, działkować, przytulić się do Matuli i pouczyć macierzy z Otikiem, odebrać wygrane ciastko od brata i orzechować z byłym niedoszłym. W miedzy czasie płakać nad projektem, uczyć się schodów i kląć na PKP.

wtorek, 20 marca 2012

Kogo świerzbią nóżki.

Ale mnie świerzbią nóżki…  Usiedzieć nie mogę co oznacza że wścieklizna macicy powoli infekuje resztę ciała. Efekt cudownie wzmocniony zimnym jeszcze słońcem i odurzającym zapachem jaskrawo różowego hiacynta na stoliku. Tak, to stanowczo jest wiosna do tego astronomiczna, a jutro kalendarzowa. ( a może fazy księżyca też mają jakieś znaczenie?)

Z tej okazji ja biedna mała archistka stwierdziłam, że trzeba coś w życiu zmienić- zmądrzeć na ten przykład, zrobić prawo jazdy i schudnąć. W przeciwnym razie hormony mnie wykończą, lenistwo zrobi ze mnie budyń do reszty, a słodycze- kurę domową. Krok został więc podjęty. Zapisałyśmy się z Putkiem na prawo jazdy bo od czegoś trzeba zacząć. Codziennie przez dwa tygodnie zafundowałyśmy sobie po 2 godziny 15 minut strasznych nudów.
Co to jest jezdnia? 
Co to cofanie? (No dobra nie do końca wiedziałam akurat czego dowodem były zderzak taty w wakacje. Nie za bardzo wyczułam przestrzeń [ARCHITEKT od siedmiu boleści] i połamałam troszeczkę…)
Co to wymijanie? (No BŁAAAAAGAM)
Co to parkowanie? 
I inne pytania z serii „wyjątkowo trudne”.

Ponadto znajomy już typ na tych zajęciach się pojawił „nadgorliwy, nadpobudliwy”, który zaczął filozofować nad zastosowaniem migaczy na drodze jednokierunkowej. Miałam ochotę ołówek trzymany w swojej dłoni wbić mu  w jasną tętnicę pulsującą na karku właśnie za karę. Niedoszły morderca powrócił jednak do szkicowania drugiej połówki „nadgorliwego, nadpobudliwego” w celach relaksacyjnych.  Pomogło…  

Puszczono nam filmik z muzyką prosto z techno dyskoteki na Bukowcu. Z Bukowcem wiążę tylko miłe wspomnienia mojej niechęci do alkoholu, żelu we włosach w stylowych fryzurach na jeżyka, mojej cioteczki ślicznej, muzyki głośnej i bardzo rytmicznej oraz nocy ziemnej i czarnej wokoło. Film mimo to okazał się rewelacyjny. Zupełnie nieciekawy, stylistycznie ohydny, a mimo to przyjemny. Nagrywany w kochanej Warszawce, na placu manewrowym koło Auchana i na drogach Targówka, znanych z wypraw na zakupy. Bawiłyśmy się z Putkiem w zgadywanie co to za ulica, jaki zjazd, który zakręt i nie rozumiałyśmy zdziwionych spojrzeń „nadgorliwego, nadpobudliwego” i jego drugiej połówki, którzy nie rozumieli szeptanych okrzyków „O o o to przy Głębockiej!”.

Nie mogę się doczekać praktyki. Dlatego też mnie nóżki świerzbią. Co może okazać się zgubne dla mnie, instruktora, przypadkowego Krakowskiego pieszego (oni tu tak strasznie wolno chodzą…) lub niebieskiego tramwaju- niech ma za swoje. Tak gdzieś wyjechać! Tak się ruszyć! Tak! Może pójdę na spacer. A tyle mam do roboty dziś jeszcze. Ble. 

Al już niedługo MAJ. W maju Inżynier Kużda, Rude i Kicia jadą w Tatry pochodzić po schroniskach, nasłonecznić się w resztach śniegu, pozachwycać, poszukać kozicy i nadziwić jakie jesteśmy zdobywcze

Odurzający  hiacynt przed.


                                 Druga połówka "nadgorliwego, nadpobudliwego"

niedziela, 18 marca 2012

Niewstyd

Należy przeprowadzić poważne badania dotyczące sposobu oddziaływania witaminy D w promieniach słonecznych na zachowania motoryczne  człowieka. Ponad wszelką wątpliwość mogłabym chodzić i śpiewać słońcu w twarz „jesteś moją kokainą”. Słońcem można się upić lepiej nawet niż śliwowicą dymną rzekomo 65 procentową, spiec jak ciasto w piekarniku i napchać się nim jak szalejem. A potem po odpowiedniej dawce nadchodzi mały zgon, cały człowiek staje się tą ciepłotą, jasnością i różowością pod powiekami. Najtańszy ten narkotyk zafundowałyśmy sobie na balkonie, przy Coli z lodem i ananasem (potrzeba matką wynalazku), ulubionych gazetach, kawie i piosenkach, wzmacniających doznania. Jeśli miałabym kiedyś zejść, to tylko tak! Umrzeć w słońcu niekoniecznie z miłości.

Ten weekend był samym ciepłem.  Otwarty balkon, odsłonięta zasłony, my gotujące się w cienkich kurteczkach, płaszczykach i sweterkach. A do tego obżarstwo celebrowane we trzy, w nieprzyzwoitym wręcz wymiarze ilościowym i doznaniowym. Piłyśmy dużo i wcale nam nie wstyd. Paliłyśmy dużo, wstyd jest mi jeszcze mniej. Tańczyłyśmy w Wielki Post, no tu jest mi już przykro. Odsłaniałyśmy nogi na balkonie w zupełnie nieeleganckich pozach (niewstyd), wróciłyśmy do mieszkania o godzinie która „nieprzystoi dziewczynkom” (niewstyd) i leniłyśmy się tak strasznie, że na samo wspomnienie robi się ciepło na sercu (NIEWSTYD!). 

Tak bardzo nic nie robić . Tak bardzo wiele musieć zrobić i nie robić nic. Tak bardzo sobie pobłażać. To tylko z Izabelą i Aleczką.
A Kraków zmienia smak za każdym razem.
A oczy mi się kleją z niedospania.
Gardło piecze z pijaństwa.
I parę grzechów głównych w ten weekend odhaczonych.
Wszystko przez PRRRRRRawidzwą PRRRRRRRimaveRRRę i słońce.





środa, 14 marca 2012

Fryzjer, Elektryk i Inżynier

Wszyscy się gdzieś przeprowadzają i szukają sobie nowego mieszkania. Nie tylko niejaki Julien, ale i ja wraz z rudymi będę musiała sobie poszukać więcej przestrzeni życiowej w Krakowie. O czym myślę z dominującym i dotkliwym smutkiem, ale może to i dobrze… Bo choć to miejsce jest cudowne to ma też pewne minusy, które co prawda nikną przy cudownej lokalizacji, ale minusami pozostają.

Wczoraj inżynier Kużda pozbawiła nas prądu na całe dwa dni. Biję sobie brawo! I wtedy najbardziej na świecie brakowało mi Matika Elektryka. Ominął mnie ukochany serial, koczowałam z laptopem w kuchni, a wszystko to przez to, że zrobiłam małe spięcie. Trzasnęła żarówka, chemiczny zapach spalenizny i metalu, odrobinę jak w trakcie burzy, raz dwa trzy i niedziałające kontakty. Tak się to robi! W Paryżu też udała mi się ta sztuczka w naszym maleńkim 9 m „apartament”, a wystarczyło dotknąć się tostera… No cóż każdy ma jakiś talent. Ja mam wszelakie zdolności, dezorganizacyjne działanie które właśnie wykonuję. Zdarza się.

Ale ja nie  o tym. Każde miejsce ma swoje zakamarki. Dzicy turyści którzy już zagęszczają się na wszelkich ulicach Rynku chodzą wytyczonymi trasami jak konie z klapkami na oczach. A ponieważ tłumne wycieczki należy omijać przynajmniej z miliona powodów to i ja musiałam wytyczyć sobie inne trasy funkcjonowania wokół mojej kamienicy. Do takich spokojniejszych uliczek należy Ulica św. Tomasza, która znajduje się między Floriańską i Sławkowską. Na tej ulicy znajdują się głównie zaplecza restauracji, podwórka kamienic… nie ma tam żadnych kawiarni i sklepów do których ciągnęły by rozgrzeszane tłumy gimnazjalistów, czy milczące i błyskające fleszami wycieczki Japończyków. Są za to chyba ze trzy maleńki galerie, jeden sklep z butami i Fryzjer Damski.

Ten maleńki salonik jest moim odkryciem i zachwytem. Cały niezmienny od PRLu, ale w tym najmilszym swoim i znanym przykładzie jeśli chodzi o wystrój wnętrz. Białe płytki długi blat pełen szczotek jeszcze niby drucianych i z włosów końskich. Wielkie staromodne czerwone suchary w kształcie hełmu. Sufit kolebkowy (w końcu to stara kamienica) wymalowany na czerwono, a łuki na biało. Starsze, gabarytne fryzjerki gadają o remontach i psioczą na swoich małżonków, przekazują sobie plotki, a wokół oczu robią im się cudne zmarszczki. Salon podzielony na dwie części- męską i damską, przy pomocy drewnianej czarnej płyty wiórowej. Z sufitu wystaje jakaś rura. Wielki miękki fotel do mycia głowy i kwadratowa plastikowa miska w tymże samym celu, strasznie niewygodna. A wszystko w oparach taniego lakieru i nabłyszczacza. Słowem miejsce klimatyczne i bardzo przyjemne. Nie jest to wydumany salon stylizacji fryzur, ale zwykły fryzjer, w którym plotkują przy kawie fryzjerki i klientki, w którym znają cię po imieniu, wiedzą jaki lubisz mieć kolor włosków i jakie cięcie najlepiej ci pasuje i które lubisz.

Obok mnie na fotelu siedziała jakaś zasiedziała w Krakowie zagraniczna dama. Robiła sobie hennę i jakby nigdy nic rozmawiała o remoncie łazienki z energiczną i miłą fryzjerką, potem i mnie włączono w rozmowę i ani się spostrzegłam, a już minęło pół godziny i dawno już miała podcięte końcówki i wysuszone włosy. A wszystko bez wydumanej kontemplacji każdego loczka i bez strasznego rachunku. Tak tanio jak u babci w Tomaszowie w moim ulubionym salonie wyłożonym białą boazerią, przy rondzie. Nie każdy lubi takie klimaty wiem. Ale to było tak miłe i ciepłe miejsce. Śmiech starszych fryzjerek, zapach kawy i lakieru, szum suszarek i suche ciachanie nożyczek. Lubię.

wtorek, 13 marca 2012

Two tea to room two two

Taki mam mały pomysł. Utopić się w herbacie.
Ale ta filiżanka jest prześliczna i zaklinam się na własną mamę jak taką znajdę to sobie kupię. Tym bardziej, że Ala wpadła na dzień do Krakowa i przywiozła nam prezent od Putowskich w postacie towarów luksusowych.  Więc w prezentowej pstrokatej torebce znajdowały się skarby- cześć paczek najlepszej herbaty jaką w życiu moim całym piłam w wielu wariacjach smakowych. Nie nie była piękna sypana, całe liście, ale trzeba przyznać że też cudowna mimo że w torebkach. I tak nasza szafka pęka w szwach od pudełek o tytułach- Roiboos miodowy,Granat z Yerba Mate, Grejpfrut z Acai, Czerwona Pomarańcza, Owocowy Raj etc. Ponadto półka na której stoją te wszystkie drogocenne cuda rozsiewa taki zapach w całym domu, że aż ciężko uwierzyć... Herbaty więc pijemy litrami i dziwimy się nieustannie że nasze zapasy tak szybko się kurczą.

Co do paczki od Putowskich rodziców to były tam też mandarynki- twarde kwaśne i trudno obierające się, feta i serek pleśniowy, oraz wielki słoik oliwek. Przewóz jajek z domu był ciężki więc przestałam zwozić chociaż brak mi różowych skorupek prosto od rudych kur mojego dziadka. Miodu od wujka Zdziśka te mi brak. Był złoty i zbrylony, ale aromatyczny i prawdziwy.

Co do zapasów to w szafce trzymamy też dwie ciemno brązowe butelki o złotych kapslach imagicznymi znaczkach głoszącymi 65%. Jest to dzieło wujka Ali i Oli, które stanowczo odmawiają picia tego. A mnie się bardzo podoba taki pomysł i trzeba będzie spróbować tajemniczo brzmiącej Dymówki, jak tylko pojawią się Izabella, Daria i Aleczka oraz profesor Mroz. Inżynier Kużda z inżynierem Putozą wezmą się za gotowanie i już obmyślam co by pysznego zrobić z pustej lodówki. A może coś z otrąb... Trzeba wypróbować moje nowiuśkie blachy do pieczenia! Koniecznie. No cóż.
Krakowskie gotowanie- komuna.




Aha i szukam sobie rodziny intensywnie.Cieszysz się Izabello?

niedziela, 11 marca 2012

Ze spaceru

Chwila ornitologiczna. Sikorka modra z krakowskich Plant.

Mój ulubiony balkon w Krakowie. Znajduje się na ulicy studenckiej. Kamienica jest śliczna i bardzo już zniszczona a na pierwszym piętrze na balkonie wyrasta karłowate, czarne drzewko. Wygląda jak mała jabłonka. Nie wiem gdzie ona ma korzenie nie mogę się ich nigdy dopatrzeć. Ale przypomina się mi zaraz historia połykaniem pestek od wiśni i czereśni. Mam mówiła że mi wyrośnie w żołądku drzewo w co gorąco bardzo długo wierzyłam. Czy ktoś wyrzucił na balkon pestkę i urosła? A może ktoś ją podlewał... Czy zobaczę na nim liście na wiosnę?

Zachód słońca z Lucjanem


Było  rano i słońce. W nowiuśkich okularach przeciw słonecznych różowych addidasach do biegania i różowej bluzie I  <3 ROMA wyrwałam się na bieganie. A biegłam tak,  jak nigdy- wolno, ale wytrwale do samego smoka! Słońce odbijało się w Wiśle, było jeszcze rześko na Plantach resztki szronu skrzyły się w promieniach. Białe łabędzie taplały się w lodowatej wodzie tuż obok kaczek krzyżówek. Różowa jak moja bluza potruchtałam sobie na około i wróciłam zmęczona i szczęśliwa zdarza się. 

Ola jeszcze spała. Ale jak już wstała to wyczytał w gazecie, że otworzono nową wystawę w Narodowym „W kręgu Pop-artu” Lucjan Mianowski z cyklu „Graficy Krakowa”

Popart po krakowsku trzeba było zbadać, bo zewsząd patrzyła na mnie czerwona noga z plakatów i krzyczała, że nie może mnie nie być, bo trzeba pewne rzeczy zbadać i uzupełnić braki. Tym bardziej, że 90 procent populacji POPart kojarzy jedynie z Andy Worholem. I faktycznie to on jest uważany za ojca tego ruchu artystycznego, który powstał w latach 60 w Stanach Zjednoczonych i Anglii. Ale pop-art to coś więcej niż tylko słynna już Merlin Monroe i puszka Campbella. To wreszcie sztuka rozumiana przez większą ilość ludzi, na szerszą skalę, nie tylko dla elit czytających pewien kod kulturowy. Przedmioty codziennego użytku stają się inspiracją estetyczną, a zrozumienie co autor miał na myśli nie wymaga już bogatej wiedzy, znajomości historii i symboliki…  Sztuka pozostaje w związku z codziennym życiem, a granica między zwykłą puszką, a dziełem sztuki staje się płynna i cieniutka jak żyłka. Pojawiają się nowe techniki, zabawa formą i kolorem. Barwy stają się bardziej agresywne, bliższe podstawowym kolorom.

A więc cudze chwalicie swego nie znacie. A niejaki Lucjan Mianowski był prekursorem jeśli chodzi o zastosowanie sztuki popularnej w grafice i trzeba mu przyznać, że znał się na rzeczy, był przewrotny w tym co tworzył i zauroczył mnie absolutnie.



Ten artysta urodził się w 1933. Pochodzi z Warszawy o dziwo! I studiował w Krakowie w Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, oraz w École Nationale Superiéure des Beaux-Arts w Paryżu. Tam jak to w Paryżu spróbował nie tylko życia bohemy artystycznej, świetnie zorganizowanej i bardzo prężnie działającej, ale i wypróbował nowe techniki. Zawsze fascynowały go dwie dziedziny- sport i jak na faceta przystało- seks. Co bardzo wyraźnie widać w jego pracach, to te dwa jego zdaniem determinują nasze życie.  Brał udział w najbardziej prestiżowych wystawach na całym świeci i jak się dowiedziałam jest „ikoną polskiej litografii”. Zmarł w 2009 roku.

Więc, skoro już dowiedziałam się tyle pożytecznych rzeczy (tworzył w Paryżu- to wyjaśnia i tłumaczy wszystko) przed wejściem na wystawę tym chętniej weszłam do przeorganizowanej galerii na pierwszym piętrze. Sale były ciemne- kawowo szare, a na nich graficzne cuda.
Pierwsza sala pełna była Katedr w wielu wariacjach. Każda grafika była inna chociaż składała się z tych samych lub bardzo podobnych elementów.  Odcienie i nastroje zmieniały się, a wraz z nimi treść. Formy i kształty stworzone na kanwie zdjęć z gazet i reklam, były coraz to inne. Wśród chaosu treści katedry autoportret artysty w samym centrum obrazu, a nad jego głową nieokreślony kształt- Bóg? Od niego spływała cienkie promienie- artysta był istotą oświeconą, ważną i namaszczoną.

Druga sala prezentował cykl „Coucher de soleil” I znów wiele odsłon tego samego obrazu, o zupełnie innym znaczeniu i kontekście. Każdy z nich był unikalny  każdy odczytać można by było inaczej. Posiadały głębie interpretacyjną, charakter wypowiedzi. Pozornie łatwe schematy  zaczerpnięte z fotografii prasowej, są przewrotnie i ciekawie wykorzystane wykorzystywane.

Dalej sala z „kobiecymi aktami” na tłach wszelakich. Od morza po chmury i niebo. A także obrazy związane ze sportem. Najbardziej zaciekawiły mnie jednak ostre małe szpileczki wbijane polskiej mentalności i realiom życia w PRL z cyklu „Małe miasteczko nie jest nudne”. Każdy z obrazów dotyka innych sfer życia ogółu i jest satyrą na współczesność w której żył artysta- trochę smutną i szarą, brzydką i fascynującą.
Muszę więc się przyznać, że wyszłam zachwycona. Same warunki techniczne który zawiodły w wypadku Turnera tym razem były dużo lepsze, a prezentacja zbiorów jasna i czytelna. Czego mi brakowało to przede wszystkim konkretnej dobrze opracowanej biografii artysty. Ciężko znaleźć o nim gdziekolwiek jakieś dobre informacje, oprócz zdawkowych faktów z życia. „Dużo podróżował”- to stanowczo za mało by dobrze prześledzić rozwój inspiracji, zawartych w jego obrazach. Wędrówkę myśli trzeba dobrze prześledzić a każdy szczegół w zycia artysty ma swoje przełożenie w obrazach.

Oli podobało się mniej. Ja byłam zachwycona zabawą formą i treścią, oczywistymi niedomówieniami i dystansem do tego co robił. Szkoda tylko, że mówi się niewiele, pokazuje się niewiele i pisze jeszcze mniej. W ten sposób bardzo łatwo przegapić dobry kawałek świetnej sztuki. Profesor Mroz by się też podobało bo wpisuje się  w jej definicje najzupełniej!

Zabawiałam więc ducha i ciało. Dzień udany.

Jaka ja się robię koszmarnie oszczędna w słowach. Żle ze mną jeśli zaczyna mi brakować wyrazów na własne wrażenia. No nic nieważne. Miałam pisać o kwiatkach ale zmieniłam zdanie. To jak najdzie mnie wena. tym czasem Lucjan Mianowski.

Przeprowadzka.

Z www.archistka.blog.pl zirytowana na blogspot. Ładniej tutaj. Stanowczo bardziej mi się podoba.