wtorek, 29 października 2013

Każdy ma swój Port

Mam nową miłość. Powtarzam to jak papużka. Kocham! Kocham Porto! Kocham Portugalię!
Teraz powinny paść kamienie, też czuję się winna- szczególnie wobec Krakowa. Ale to nie była tylko jednorazowa zdrada, z prawdziwym uczuciem się nie dyskutuje.

Porto pachnie morzem, jego słony smak osadza się na ustach i na rzęsach. Ma w sobie coś ciepłego i intymnego. Może z powodu wąskich ciemnych uliczek i schodów ciągnących się w nieskończoność.  Ciągle wchodzi się pod górę, a potem schodzi tak, że bałam się o moją słabą kostkę. Już miałam przed oczami siebie leżącą w strugach deszczu i wołającą o pomoc wśród strumieni lejących się ulicami. I chyba wtedy też bym była szczęśliwa. Położyłabym się na mokrej brukowanej ulicy tak jakbym przytulała miasto i zawsze gdziekolwiek bym nie skręciła nogi miała bym piękny widok!
Miasto tonie w żółtawej gęstej mgle, tonie w deszczu. Z kamiennych schodów robią się kaskady, wiatr bawi się moimi włosami i parasolką Betty. Całuje mnie po twarzy. Wpadam w euforię. Zachwycam się każdym szczegółem.







Każda kamieniczka to cudo- w kaflach „azulejos”. Mini historia miasta, Portugalii lub właścicieli. Czasem tylko plątanina ręcznie malowanych wzorów. Te małe księgi to tradycja mauretańska jeden z wielu wpływów islamskich na półwyspie iberyjskim. Zachwycają swoją różnorodnością. Fasady są biało- błękitne. Po szkliwie rozpływa się miękkie światło dnia, błyszczą się w deszczu.







Ocean jest bardzo gwałtowny. Olbrzymie fale rozbijają się o brzeg i bombardują falochron. Nad kamienną konstrukcją lecą fale wody by opaść z hukiem. Przerażająca to siła. Olbrzymie bałwany, a człowiek jest przy nich malutki i słaby. Nie polecałabym kąpieli.





Z Atlantyku można jednak korzystać inaczej – jedząc!  Zaczęłabym od zupy rybnej- sopa de pescado. Wspaniała ciepła zupa, pełna cudów- krewetek, muli, różnych rodzajów ryb pokrojonych w duże kawałki. Delikatnie wytrawna, kwaskowa w towarzystwie le vinho verde (zielonego wina) To coś więcej niż magia. To lek! Na wszystko! Nie lubiłam ryb, nie lubiłam wytrawnego wina- w Porto pokochałam.
Potem można spróbować bolinhos de bacalhau- czyli kuleczek rybnych. Lub caldo verde- zieloną zupę z jarmużu, crepes de pescado- naleśniki z rybą, a potem jeszcze  frango no churrasco, cozido à Portuguesa. Na koniec sobremesa. Sama nazwa brzmi jakoś smutno, jak cień, jak westchnienie. Ale desery to moja mała obsesja- więc mamy pasteis de Nata- kruche babeczki z ciasta a la francuskie z kremem jajecznym, Bola de Berlim lub "Berliner- wielki pączek przecięty na pół też z nadzieniem, bolo de arroz- nie wiem co to było za ciastko ale przepyszne, rozpływające się w ustach i arroz doce- czyli słodki ryż. Utonęłam w słodkości, kieszeń mnie nie bolała, gdy wyjmowałam kolejne centy. Jeszcze swobodniej mi szło, gdy chodziło o likier Barao. Wtedy na ten słodki, ziołowy trunek wydawałam miliony, tylko dla 100 ml szczęścia przy moście Luiza I.


Kuleczki rybne

Zielona zupa z jarmużu

Czerwone Porto

Radość zielonego wina

Bolo de arroz- to wysokie, po lewej cudna kokosanka, po prawej pasteis de Nata.

Żyłam hedonistycznie. Nie żałuję. Jestem małą Portową rozpustnicą. Oddałam się temu miastu. Teraz w Montpellier mam złamane serce. Zaklejam plasterkiem i szukam lotów z powrotem! 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Co myślisz.