czwartek, 19 kwietnia 2012

Stary Kleparz




Bo. Podobno w Warszawie(kochana) pada. A mimo piosenki z radia „A w Krakowie na Brackiej pada deszcz…” na Sławkowskiej sucho i jasno. Ptaki niemożliwie ćwierkają na drzewie za oknem, czego moja biedna zmaltretowana głowa nie jest w stanie znieść i wszystko nagle wydało się czyste, miłe ciepłe i jasne. I na tym moim balkonie naszła mnie niezwykła refleksja- że to wiosna i jak to cudownie móc to wszystko odbierać, oddychać, żyć i tak dalej. W te banały zaplątałam się na tyle głęboko, że usiadłam na zimnych płytkach zapruszonych popiołem i wszystko mi było jedno jak będą potem wyglądać  moje spodnie i w tymże stanie upojenia zjadłam pomarańcze która spryskała mnie sokiem  przy zdejmowaniu białej błonki z miąższu.

O cudownej leczniczej działalności Starego Kleparza wspominałam nieraz. A temat wraca jak bumerang na wiosnę.  Bo znów na stołach zaczęły się piętrzyć słodkie i cierpkie, kwaśne i ostre, aromatyczne i mdłe, wielkie i małe, zielone, żółte, czerwone i różowe wszelkiej maści i charakteru warzywa i owoce. A przechodząc obok fioletowych wielkich bakłażanów, pomarańczowych jędrnych i słodkich pomarańczy u mojego ulubionego dealera owocowego, czy taniuśkich i dorodnych rzodkiewek, aż wstyd sobie odmówić witamin. Więc grzebie się w kieszeniach, wszelkich torebkach, przegródkach i szuka drobnych. A pretekst- no przecież to jedzenie- zyskuje znaczenie magiczne i staje się mantrą gdy przechodzi się obok straganów pełnych soczystych i różnego rodzaju jabłek- od twardych i jędrnych Ligoli, przez kruche lekko ziemniaczane Rubiny, chrupiące i miękkie Elizy, Championy, Antonówki i inne… A jak się biegnie na zajęcia bez jedzenia śniadania czy obiadu- to łapie się co bądź wpadnie w dłonie- czyli jabłka, krakowskie obwarzanki kruche i świeże z samego rana, gruszki Konferencje i jogurty z pobliskiego Kefirka.

Przed Kleparzem codziennie stoi człowiek z futerałem. Wyciąga z niego miodowo-dębowe skrzypce, które mają delikatny połysk chociaż są już bardzo zniszczone. Sam zaś Człowiek wygląda nijak. Jego twarzy nie zapamiętałby nikt, i nawet w ten dzisiejszy dzień słoneczny, miała na sobie długą zniszczoną kurtkę i bardziej przypominał bezdomnego niż skrzypka, a w oczach miał jakiś smutek właściwy ludziom przegranym.  Na twarzy nie ma wypisanego żadnego wieku. Zupełnie jakby był i młody i stary. Wzór przygnębienia, jakby cień i szarość. I gdyby stanął przy murze nie zaś w samej bramie targu to pewnie byłby niewidzialny jak powietrze. Gdyby nie jeden szczegół- muzyka. Ma w sobie coś magnetycznego, a pasaże wychodzą spod jego palcy lekko i naturalnie jakby przez przypadek, mimo że jego twarz nie nabiera żadnego wyrazu. Gra koncerty skrzypcowe Mozarta a wokół przekupki gadają o sąsiadkach koleżankach, dzieciach, zachwalają wijące się w wielkiej plastikowej torbie staniki w różnych odcieniach i chińskie, szpetne bluzeczki. Wcale nie obchodzą ich napięte jak struny tony i zupełnie jest im wszystko jedno, że słuchają czegoś tak pięknego, że nawet moje serce z kamienia mięknie. Siedzą z torebkami czosnku, żółtymi więdnącymi im w dłoniach żonkilami, w moherowych beretach, chustkach, utapirowane lepiej lub gorzej, w uśmiechu sztucznych zębów, koronek lub nagich dziąseł i wcale ich tam skrzypek nie zachwyca.

-Jadą goście jadą- zaczyna śpiewać drżącym,schrypłym głosem jedna z nich.

I nagle wszystkie z nich kończą rozmowy, dyskusje, przestają zachwalać bawełniane koszule nocne, pakują pośpiesznie plastikową biżuterię i różne inne śmieci poznoszone z domów, stają się nerwowe, upychają wszystko jak najsprawniej. Jakaś kwiaciarka z wyliczonej zapłaconej dokładnie sumy z tego roztargnienia wypłaca resztę zdziwionej klientce. A z targu przed wejściem do kleparzu nagle nie zostaje nic. Wszystkie staruszki, sprzedawcy, bezdomni ze zdekompletowanymi talerzami znalezionymi na śmietniku, panie z chrzanem, cebulą i warkoczami czosnku, babsztyle z apaszkami w kolorach paskudny, wszyscy oni biegną, truchtają, kuśtykają i znikają. Bo idzie straż miejska. 

Uśmiechnęłam się pod nosem, wrzuciłam biednemu muzykowi 2 zł i obładowana siatami siatkami, pomarańczowymi pomarańczami, chrupkimi długimi rzodkiewkami i kandyzowanymi owocami wróciłam do domu by zażywać witaminę D oraz C na balkonie.
Żydówka z pomarańczami- Gierymskiego
Ta pani to z Warszawy

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Co myślisz.