Bo. Podobno w Warszawie(kochana) pada. A mimo piosenki z
radia „A w Krakowie na Brackiej pada deszcz…” na Sławkowskiej sucho i jasno.
Ptaki niemożliwie ćwierkają na drzewie za oknem, czego moja biedna
zmaltretowana głowa nie jest w stanie znieść i wszystko nagle wydało się
czyste, miłe ciepłe i jasne. I na tym moim balkonie naszła mnie niezwykła refleksja-
że to wiosna i jak to cudownie móc to wszystko odbierać, oddychać, żyć i tak
dalej. W te banały zaplątałam się na tyle głęboko, że usiadłam na zimnych
płytkach zapruszonych popiołem i wszystko mi było jedno jak będą potem wyglądać moje spodnie i w tymże stanie upojenia
zjadłam pomarańcze która spryskała mnie sokiem
przy zdejmowaniu białej błonki z miąższu.
O cudownej leczniczej działalności Starego Kleparza
wspominałam nieraz. A temat wraca jak bumerang na wiosnę. Bo znów na stołach zaczęły się piętrzyć
słodkie i cierpkie, kwaśne i ostre, aromatyczne i mdłe, wielkie i małe,
zielone, żółte, czerwone i różowe wszelkiej maści i charakteru warzywa i owoce.
A przechodząc obok fioletowych wielkich bakłażanów, pomarańczowych jędrnych i
słodkich pomarańczy u mojego ulubionego dealera owocowego, czy taniuśkich i
dorodnych rzodkiewek, aż wstyd sobie odmówić witamin. Więc grzebie się w
kieszeniach, wszelkich torebkach, przegródkach i szuka drobnych. A pretekst- no
przecież to jedzenie- zyskuje znaczenie magiczne i staje się mantrą gdy
przechodzi się obok straganów pełnych soczystych i różnego rodzaju jabłek- od
twardych i jędrnych Ligoli, przez kruche lekko ziemniaczane Rubiny, chrupiące i
miękkie Elizy, Championy, Antonówki i inne… A jak się biegnie na zajęcia bez
jedzenia śniadania czy obiadu- to łapie się co bądź wpadnie w dłonie- czyli
jabłka, krakowskie obwarzanki kruche i świeże z samego rana, gruszki
Konferencje i jogurty z pobliskiego Kefirka.
Przed Kleparzem codziennie stoi człowiek z futerałem.
Wyciąga z niego miodowo-dębowe skrzypce, które mają delikatny połysk chociaż są
już bardzo zniszczone. Sam zaś Człowiek wygląda nijak. Jego twarzy nie zapamiętałby
nikt, i nawet w ten dzisiejszy dzień słoneczny, miała na sobie długą zniszczoną
kurtkę i bardziej przypominał bezdomnego niż skrzypka, a w oczach miał jakiś
smutek właściwy ludziom przegranym. Na
twarzy nie ma wypisanego żadnego wieku. Zupełnie jakby był i młody i stary. Wzór
przygnębienia, jakby cień i szarość. I gdyby stanął przy murze nie zaś w samej
bramie targu to pewnie byłby niewidzialny jak powietrze. Gdyby nie jeden
szczegół- muzyka. Ma w sobie coś magnetycznego, a pasaże wychodzą spod jego
palcy lekko i naturalnie jakby przez przypadek, mimo że jego twarz nie nabiera
żadnego wyrazu. Gra koncerty skrzypcowe Mozarta a wokół przekupki gadają o
sąsiadkach koleżankach, dzieciach, zachwalają wijące się w wielkiej plastikowej
torbie staniki w różnych odcieniach i chińskie, szpetne bluzeczki. Wcale nie
obchodzą ich napięte jak struny tony i zupełnie jest im wszystko jedno, że
słuchają czegoś tak pięknego, że nawet moje serce z kamienia mięknie. Siedzą z
torebkami czosnku, żółtymi więdnącymi im w dłoniach żonkilami, w moherowych
beretach, chustkach, utapirowane lepiej lub gorzej, w uśmiechu sztucznych zębów,
koronek lub nagich dziąseł i wcale ich tam skrzypek nie zachwyca.
-Jadą goście jadą- zaczyna śpiewać drżącym,schrypłym głosem jedna z nich.
I nagle wszystkie z nich kończą rozmowy, dyskusje, przestają
zachwalać bawełniane koszule nocne, pakują pośpiesznie plastikową biżuterię i
różne inne śmieci poznoszone z domów, stają się nerwowe, upychają wszystko jak
najsprawniej. Jakaś kwiaciarka z wyliczonej zapłaconej dokładnie sumy z tego
roztargnienia wypłaca resztę zdziwionej klientce. A z targu przed wejściem do
kleparzu nagle nie zostaje nic. Wszystkie staruszki, sprzedawcy, bezdomni ze
zdekompletowanymi talerzami znalezionymi na śmietniku, panie z chrzanem, cebulą
i warkoczami czosnku, babsztyle z apaszkami w kolorach paskudny, wszyscy oni
biegną, truchtają, kuśtykają i znikają. Bo idzie straż miejska.
Uśmiechnęłam się pod nosem, wrzuciłam biednemu muzykowi 2 zł i obładowana siatami siatkami, pomarańczowymi pomarańczami, chrupkimi długimi rzodkiewkami i kandyzowanymi owocami wróciłam do domu by zażywać witaminę D oraz C na balkonie.
Żydówka z pomarańczami- Gierymskiego Ta pani to z Warszawy |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Co myślisz.