niedziela, 11 marca 2012

Zachód słońca z Lucjanem


Było  rano i słońce. W nowiuśkich okularach przeciw słonecznych różowych addidasach do biegania i różowej bluzie I  <3 ROMA wyrwałam się na bieganie. A biegłam tak,  jak nigdy- wolno, ale wytrwale do samego smoka! Słońce odbijało się w Wiśle, było jeszcze rześko na Plantach resztki szronu skrzyły się w promieniach. Białe łabędzie taplały się w lodowatej wodzie tuż obok kaczek krzyżówek. Różowa jak moja bluza potruchtałam sobie na około i wróciłam zmęczona i szczęśliwa zdarza się. 

Ola jeszcze spała. Ale jak już wstała to wyczytał w gazecie, że otworzono nową wystawę w Narodowym „W kręgu Pop-artu” Lucjan Mianowski z cyklu „Graficy Krakowa”

Popart po krakowsku trzeba było zbadać, bo zewsząd patrzyła na mnie czerwona noga z plakatów i krzyczała, że nie może mnie nie być, bo trzeba pewne rzeczy zbadać i uzupełnić braki. Tym bardziej, że 90 procent populacji POPart kojarzy jedynie z Andy Worholem. I faktycznie to on jest uważany za ojca tego ruchu artystycznego, który powstał w latach 60 w Stanach Zjednoczonych i Anglii. Ale pop-art to coś więcej niż tylko słynna już Merlin Monroe i puszka Campbella. To wreszcie sztuka rozumiana przez większą ilość ludzi, na szerszą skalę, nie tylko dla elit czytających pewien kod kulturowy. Przedmioty codziennego użytku stają się inspiracją estetyczną, a zrozumienie co autor miał na myśli nie wymaga już bogatej wiedzy, znajomości historii i symboliki…  Sztuka pozostaje w związku z codziennym życiem, a granica między zwykłą puszką, a dziełem sztuki staje się płynna i cieniutka jak żyłka. Pojawiają się nowe techniki, zabawa formą i kolorem. Barwy stają się bardziej agresywne, bliższe podstawowym kolorom.

A więc cudze chwalicie swego nie znacie. A niejaki Lucjan Mianowski był prekursorem jeśli chodzi o zastosowanie sztuki popularnej w grafice i trzeba mu przyznać, że znał się na rzeczy, był przewrotny w tym co tworzył i zauroczył mnie absolutnie.



Ten artysta urodził się w 1933. Pochodzi z Warszawy o dziwo! I studiował w Krakowie w Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, oraz w École Nationale Superiéure des Beaux-Arts w Paryżu. Tam jak to w Paryżu spróbował nie tylko życia bohemy artystycznej, świetnie zorganizowanej i bardzo prężnie działającej, ale i wypróbował nowe techniki. Zawsze fascynowały go dwie dziedziny- sport i jak na faceta przystało- seks. Co bardzo wyraźnie widać w jego pracach, to te dwa jego zdaniem determinują nasze życie.  Brał udział w najbardziej prestiżowych wystawach na całym świeci i jak się dowiedziałam jest „ikoną polskiej litografii”. Zmarł w 2009 roku.

Więc, skoro już dowiedziałam się tyle pożytecznych rzeczy (tworzył w Paryżu- to wyjaśnia i tłumaczy wszystko) przed wejściem na wystawę tym chętniej weszłam do przeorganizowanej galerii na pierwszym piętrze. Sale były ciemne- kawowo szare, a na nich graficzne cuda.
Pierwsza sala pełna była Katedr w wielu wariacjach. Każda grafika była inna chociaż składała się z tych samych lub bardzo podobnych elementów.  Odcienie i nastroje zmieniały się, a wraz z nimi treść. Formy i kształty stworzone na kanwie zdjęć z gazet i reklam, były coraz to inne. Wśród chaosu treści katedry autoportret artysty w samym centrum obrazu, a nad jego głową nieokreślony kształt- Bóg? Od niego spływała cienkie promienie- artysta był istotą oświeconą, ważną i namaszczoną.

Druga sala prezentował cykl „Coucher de soleil” I znów wiele odsłon tego samego obrazu, o zupełnie innym znaczeniu i kontekście. Każdy z nich był unikalny  każdy odczytać można by było inaczej. Posiadały głębie interpretacyjną, charakter wypowiedzi. Pozornie łatwe schematy  zaczerpnięte z fotografii prasowej, są przewrotnie i ciekawie wykorzystane wykorzystywane.

Dalej sala z „kobiecymi aktami” na tłach wszelakich. Od morza po chmury i niebo. A także obrazy związane ze sportem. Najbardziej zaciekawiły mnie jednak ostre małe szpileczki wbijane polskiej mentalności i realiom życia w PRL z cyklu „Małe miasteczko nie jest nudne”. Każdy z obrazów dotyka innych sfer życia ogółu i jest satyrą na współczesność w której żył artysta- trochę smutną i szarą, brzydką i fascynującą.
Muszę więc się przyznać, że wyszłam zachwycona. Same warunki techniczne który zawiodły w wypadku Turnera tym razem były dużo lepsze, a prezentacja zbiorów jasna i czytelna. Czego mi brakowało to przede wszystkim konkretnej dobrze opracowanej biografii artysty. Ciężko znaleźć o nim gdziekolwiek jakieś dobre informacje, oprócz zdawkowych faktów z życia. „Dużo podróżował”- to stanowczo za mało by dobrze prześledzić rozwój inspiracji, zawartych w jego obrazach. Wędrówkę myśli trzeba dobrze prześledzić a każdy szczegół w zycia artysty ma swoje przełożenie w obrazach.

Oli podobało się mniej. Ja byłam zachwycona zabawą formą i treścią, oczywistymi niedomówieniami i dystansem do tego co robił. Szkoda tylko, że mówi się niewiele, pokazuje się niewiele i pisze jeszcze mniej. W ten sposób bardzo łatwo przegapić dobry kawałek świetnej sztuki. Profesor Mroz by się też podobało bo wpisuje się  w jej definicje najzupełniej!

Zabawiałam więc ducha i ciało. Dzień udany.

Jaka ja się robię koszmarnie oszczędna w słowach. Żle ze mną jeśli zaczyna mi brakować wyrazów na własne wrażenia. No nic nieważne. Miałam pisać o kwiatkach ale zmieniłam zdanie. To jak najdzie mnie wena. tym czasem Lucjan Mianowski.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Co myślisz.