piątek, 24 sierpnia 2012

Lwów dzień pierwszy



Ukraina pachniała przy granicy wódką, omszałym  brudnym busem, spoconym ciałem i jeszcze delikatną wonią starości, którą można poczuć wchodząc do starej szafy pełnej moli lub do lumpeksu. A ludzie przy granicy wszyscy wyglądają jednakowo biednie, w jaskrawych tandetnych bluzkach, dresowych spodniach i cali złoci. Uszy wypełnione przynajmniej trzema złotymi kolczykami, wielkimi, kołami i drobniejszymi sztyftami z mieniącymi się kryształkami. Na grubych opalonych karkach pysznią się równie  grube złote łańcuchy, czasem z krzyżem, a czasem ze świecącym bibelotem.  Na pazurach długie klipsy, i popękane pięty w plastykowych kapciach. Papierosy w ustach i wysoko upięte  loki, matowych złotych włosów pani przede mną. Marszrutka cała jest małą sauną, klei się ludzkimi ciałami, jednak jest gwarna- ktoś rzucił dowcip, komuś dzwoni dzwonek polifoniczny, płacze dziecko, różowe tipsy drapią za uchem małego karmelowego królika, ktoś puścił muzykę z telefonu. Złote i srebrne zęby mienią się słońcu, gdy obok śmieją się dwie „hospodynie”. Z Barbrą i Madą siedzimy z nogami na bagażach, trochę jak koczownicy w pozie nieeleganckiej. Przysypiamy, gdy bus miarowo jęczy wspinając się pod górkę i klekoce na zakrętach. Rytmicznie ruszają się wtedy dwa goniące się pluszowe pieski przyczepione nad kierowcą i złote frędzle firanek, trzepoczą jak ćmy. Wodą wrze w butelce, a my zastanawiamy się czy można by już usmażyć jajka na masce busika.

Cały rozgardiasz busa, bezzębna babinka jedząca jabłko, harmider rozmów i muzyki miało coś bardzo familijnego i nawet babsztyl który zjechał nas od góry do dołu po ukraińsku (to że się nie rozumie nie oznacz że się nie wie) wydawał mi się po prostu wstrętną ciotką której i tak się nie słucha. Gdy dojechałyśmy do dworca głównego opanowała nas jednak panika niewiadomego. Nie mamy mapy. Nie rozmieniłyśmy hrywien, i nie wiadomo jak daleko dworzec od centrum miasta. Zaczęłyśmy więc od łazienek, który wprawiły w konsternacje Basie i Made. Mada zaczęła się nerwowo śmiać, a Barbra jak przystało na turystkę z kapeluszem i okularami- perorować nad bezsensem i  karygodnymi warunkami sanitarnymi. Jest kabina, a tam otwór w ziemi…

Dworzec Główny był olbrzymi i bardziej przypominał pałac. Wypełniony ludźmi i szumem. Wielobarwne polichromie na ścianach, kopuły, wielkie przeszklone okna, kolumienki. Wszędzie kolor i złoto. A tym czasem tuż obok stare rozlatujące się budki z żarciem, sklepy pełne alkoholi papierosów, brudne zmęczone twarze, złote uśmiechy i babinki w chustach na głowie.  Wśród nich wolnym krokiem przechadzają się policjanci i straż miejska- którzy wyglądają bardziej jak wojskowi . Chodzą nawet tak z groźną miną jakby prowadzili okupacje. Czarne buty stukają o piękną kamienną posadzkę.
Wszędzie litery jak robaczki, mini hieroglify nie rozumiemy nic. Szukamy informacji. Potem autobus bez biletów, w którym kierowca do pudełka po butach zbiera tony makulatury- kolorowych hrywien. Wyglądam za okno i szukam raju utraconego. Znajduję tylko resztki jakieś chwały, stare auta- polonez albo fiat jest jeszcze normą, plątanina ulic i wszędzie zamiast zwykłych utwardzonych dróg- kocie łby. Czuje wypukłości i dziur w swoich trampkach i dziękuję mojej przezorności, że je kupiłam tuż przed wyjazdem. Autobus nr 29 zawiózł nas na plac-targ, gdzie na bruku sprzedawano wszystko co drukowane i płyty, zabawki, odznaczenia. Jak się okazało nie wszystko było napisane robaczkami, ale znalazła się też książka kucharska- kuchnia Polska, oraz śliczne pachnące żółtym papierem wydanie z 63 roku w „Pustyni i w puszczy” z rycinami. Dalej też polska gazeta z ’43 roku, zdjęcia czarnobiałe pozowane na tle wymalowanego krajobrazu, kobiety w sukniach do ziemi i ciche moje marzenie by któraś  z nich okazała się moją babką.

Szybko znalazłyśmy  Retro Hostel na ulicy Szewczenki 16,który choć nie imponujący był bardzo tani. Mamy ładny choć ciemnawy pokój, wygodne materace, czystą pościel, jasną łazienkę z wanną i słabym ciśnieniem w prysznicu.
 Zostawiłyśmy rzeczy i ruszyłyśmy na pierwszy spacer.

 Co nas przerażało najbardziej to ulice. Rzadko kiedy były na nich wymalowane zebry, a przechodziło się po prostu gdzie bądź. Często tuż przed pędzącym rozklekotanym tramwajem lub żółtym autobusikiem. Co do miasta nie miałyśmy zdania. Czasem wąskie uliczki przypominały śródziemnomorską Romę, dalej znowusz odrobinę Krakowa, jakiś podsmak warszawskich kamienic, lub ruska bida. Misz masz, a wszędzie auta, tramwaje, autobusy cisnące się wąskich uliczkach Starego miasta. Idziemy jeść. Delektuję się truskawkowymi papierosami, a Barbra jęczy z zachwytu nad barszczem. Włóczymy się po mieście. Nic się nie dzieje. Jest ciepło, Baśkę boli brzuch i warczy, ale jeszcze nie gryzie. Mada milczy i nerwowo lustruje przewodnik w poszukiwaniu mijanych obiektów, a ja chłonę jakoś miasto, milczę i nie wiem czego szukam. Bo wszystko zachwyca, ale nie elektryzuje, częściej oglądam się za pamiątkami niż za zabytkami i nie wiem co ze sobą zrobić. Boję się trochę, że cały wyjazd będzie jak to popołudnie- włóczące, ospałe.

Wieczorem spotykamy się z moimi ukraincami. Jestem zaskoczona ile ich jest- prawie wszyscy. Robi się wesoło. Pijemy Lwowskie piwo. Kalina uśmiecha się aniielsko. Taras odpala dwa malboro na raz. Andrej tłumaczy po angielsku co powinniśmy zobaczyć. Czarek z Lublina szuka Olyi . Delektujemy się śliwkową wódką. Szum informacyjny co musimy obejrzeć co zrobimy jutro. Śmieje się, robie zdjęcia. Przyglądam się im. Są archetypowo Ukrainscy. Okrągłe opalone twarze, jasne oczy. U chłopaków jakaś taka surowość rysów. Jakby byli chowani na ciemnych chlebie i w głębokich stepach. Dziewczyny są wyjątkowo ładne. Regularne rysy, ciepłe uśmiechy. Brakuje mi wśród nich Wołodii- który ma przyjechać następnego dnia. Wracamy późno zadowolone, że coś się dzieje. Na następny dzień  zaplanowano nam od 10 EKSKURSJE.- moje nowe ulubion słowo

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Co myślisz.