Mam nową
miłość. Powtarzam to jak papużka. Kocham! Kocham Porto! Kocham Portugalię!
Teraz
powinny paść kamienie, też czuję się winna- szczególnie wobec Krakowa. Ale to nie
była tylko jednorazowa zdrada, z prawdziwym uczuciem się nie dyskutuje.
Porto
pachnie morzem, jego słony smak osadza się na ustach i na rzęsach. Ma w sobie
coś ciepłego i intymnego. Może z powodu wąskich ciemnych uliczek i schodów
ciągnących się w nieskończoność. Ciągle
wchodzi się pod górę, a potem schodzi tak, że bałam się o moją słabą kostkę.
Już miałam przed oczami siebie leżącą w strugach deszczu i wołającą o pomoc wśród
strumieni lejących się ulicami. I chyba wtedy też bym była szczęśliwa. Położyłabym
się na mokrej brukowanej ulicy tak jakbym przytulała miasto i zawsze gdziekolwiek
bym nie skręciła nogi miała bym piękny widok!
Miasto tonie
w żółtawej gęstej mgle, tonie w deszczu. Z kamiennych schodów robią się kaskady,
wiatr bawi się moimi włosami i parasolką Betty. Całuje mnie po twarzy. Wpadam w
euforię. Zachwycam się każdym szczegółem.
Z Atlantyku można jednak korzystać inaczej – jedząc! Zaczęłabym od zupy rybnej- sopa de pescado. Wspaniała ciepła zupa, pełna cudów- krewetek, muli, różnych rodzajów ryb pokrojonych w duże kawałki. Delikatnie wytrawna, kwaskowa w towarzystwie le vinho verde (zielonego wina) To coś więcej niż magia. To lek! Na wszystko! Nie lubiłam ryb, nie lubiłam wytrawnego wina- w Porto pokochałam.
Potem
można spróbować bolinhos de bacalhau- czyli kuleczek
rybnych. Lub caldo verde- zieloną
zupę z jarmużu, crepes de pescado-
naleśniki z rybą, a potem jeszcze frango no churrasco, cozido à Portuguesa. Na koniec sobremesa.
Sama nazwa brzmi jakoś smutno, jak cień, jak westchnienie. Ale desery to moja
mała obsesja- więc mamy pasteis de Nata-
kruche
babeczki z ciasta a la francuskie z kremem jajecznym, Bola de Berlim lub "Berliner- wielki pączek przecięty
na pół też z nadzieniem, bolo de arroz- nie
wiem co to było za ciastko ale przepyszne, rozpływające się w ustach i arroz doce- czyli słodki ryż. Utonęłam w
słodkości, kieszeń mnie nie bolała, gdy wyjmowałam kolejne centy. Jeszcze
swobodniej mi szło, gdy chodziło o likier
Barao. Wtedy na ten słodki, ziołowy trunek wydawałam miliony, tylko dla 100
ml szczęścia przy moście Luiza I.
Kuleczki rybne |
Zielona zupa z jarmużu |
Czerwone Porto |
Radość zielonego wina |
Bolo de arroz- to wysokie, po lewej cudna kokosanka, po prawej pasteis de Nata. |
Żyłam
hedonistycznie. Nie żałuję. Jestem małą Portową rozpustnicą. Oddałam się temu
miastu. Teraz w Montpellier mam złamane serce. Zaklejam plasterkiem i szukam
lotów z powrotem!